"Kraina snu" Rozdział 1 - Po katastrofie

poniedziałek, 31 lipca 2017

Rozdział 1
PO KATASTROFIE
1
            Wczesnym rankiem - tuż przed końcem nocnej zmiany w największej elektrociepłowni - ziemia pod miastem zadrżała niespodziewanie.
            – Awaria! – krzyknął młody człowiek ubrany w zielony roboczy kombinezon. Biegł tunelem oświetlonym słabymi żarówkami wiszącymi, co kawałek, pod sufitem. Były tak zakurzone, że dawały tylko nikłe pomarańczowe światło. Kotłowi zobaczyli chłopaka dopiero, kiedy wpadł zdyszany do zatęchłej kotłowni. Z trudem zdołał przekrzyczeć wszechobecny hałas, więc ledwo słyszeli, co mówił.
            – Co?! – zawołał dryblas ze szmatą w ręku. Przez półmrok i kłęby pary wiszące w powietrzu wyglądał jak wcielenie diabła. Stał przy ogromnym, walcowatym kotle, a za jego plecami krzątali się zlani potem robotnicy.
W kotłowni panowała trudna do zniesienia temperatura, ale kotłowi zdawali się być na nią odporni. Biegali tylko od ściany do ściany, operując czerwonymi zaworami połączonymi plątaniną rur odprowadzających parę wodną.
Elektrociepłownia ogrzewała cztery największe dystrykty Nowej Warszawy, a pracujący tu faceci dbali o to, żeby ogień w kotle nigdy nie zgasł.
            – Kocioł zaraz wyleci w powietrze! – zawołał chłopak w zielonym kombinezonie. Chciał wziąć głęboki oddech, ale obawiał się zachłysnąć dymem.
            – Co ty chrzanisz?! – warknął facet, który pozostawał anonimowy za zasłoną pary i kurzu. Młodzik pokręcił głową, a w jego oczach malowało się przerażenie.
            – Wentylacja wysiadła i kocioł się przegrzewa – powiedział tak cicho, że sam ledwo słyszał własne słowa, nie mówiąc o tych, którzy stali przy kotle pracującym na wysokich obrotach.
            W rogu pomieszczenia zaczęła wyć syrena, a jej czerwone refleksy nie pozostawiały kotłowym złudzeń, że stało się coś złego.
            – Wynosimy się stąd. JUŻ! – Ktoś krzyknął i kilku kotłowych drgnęło niepewnie ku wyjściu.
            – Nie możemy stąd wyjść! – zaoponował ktoś inny. Młody elektryk stał jak wryty i przysłuchiwał się ich rozmowie, licząc że w porę podejmą decyzję o ucieczce.
            – Pootwierać lufciki! Odblokujmy wentylację, to może to zatrzymamy! – wrzasnął brygadzista i pierwszy ruszył do opasłego kotła. Jednak zastygł w bezruchu, słysząc za plecami głos sprzeciwu.
            – Nie ma mowy. Zostawiłem w domu żonę i dzieciaki. Nie będę ryzykował życia – powiedział przestraszony robotnik w średnim wieku. Brygadzista nie spojrzał w jego stronę. Zacisnął tylko zęby ze złości i odkręcił zawór, przez co udało mu się choć trochę zmniejszyć ciśnienie w rurach. Mimo to, kocioł wydał z siebie przeciągły jęk i nie trzeba było tu pracować, żeby uznać go za ostrzeżenie.
            Paru robotników wyszło z zadymionego pomieszczenia. Mijając młodego elektryka, namawiali go, żeby z nimi poszedł, ale on tylko patrzył na krzątających się mężczyzn.
            – Co tak stoisz?! Pomóż nam, bo za chwilę cała dzielnica wyleci w powietrze! – wrzasnął na niego brygadzista. Chłopak zawahał się. Rozsądek podpowiadał mu, że i tak nie zdążyłby uciec, gdyby kocioł nagle eksplodował, ale instynkt kazał trzymać się z dala od tej nabrzmiałej bomby zegarowej.
            W końcu zdołał się przełamać. Podbiegł do robotników i zaczął razem z nimi odblokowywać lufciki. Kiedy zrobili, co do nich należało, czekali w skupieniu, wsłuchując się w wyjący alarm. Minęła chwila i jeden z nich stwierdził, że coś musiało zablokować główny odpływ, bo para wciąż nie mogła znaleźć ujścia, o czym informowała stercząca w pionie wskazówka barometru.
            Wiedzieli, co to znaczy. Najsłabszym punktem był szyb windy położonej kilkanaście metrów w głąb korytarza. Poczuli ostry dym wydostający się z rur wychodzących z kotła. Ci stojący najbliżej zaczęli kasłać. Elektrykowi zakręciło się w głowie, a refleksy czerwonego światła błyskające mu w oczy, wzmogły w nim odruch wymiotny.
            – Wynośmy się stąd czym prędzej, to może któryś z nas przeżyje! – wrzasnął tubalnym głosem brygadzista. Stłoczyli się w ciasną grupę i po omacku odszukali przejście do korytarza. Brygadzista zamknął na zasuwkę grodź dzielącą oba pomieszczenia.
            – Szefie, podusimy się. Tu nie ma lufcików – jęknął któryś. Elektryk dostrzegał twarze zlęknionych robotników w żółtym świetle przebijającym się z trudem przez zasłonę pary. Byli od niego dużo starsi, a większość z nich zostawiła zeszłego wieczoru żony i dzieci, obiecując im powrót tuż przed świtem. Tymczasem on był sam i nie liczył, że zapłacze po nim ktoś z wyjątkiem matki.
            Może to i lepiej – pomyślał.
            Rozległ się narastający jęk, tak przerażający, że mężczyźni mieli ciarki, kiedy go słyszeli. Nikt nie miał wątpliwości, co to było. Kocioł nie wytrzymał naporu pary i zaczął się rozszczelniać. Robotnicy odliczali sekundy do największej od dziesięcioleci eksplozji.
            – Idźcie pod szyb! Dalej, ruszać się! – ponaglił ich brygadzista. Kiedy stłoczyli się pod zakratowanym szybem windy, zaczęli wołać w górę o pomoc, ale odpowiadały im tylko wyjące na górze syreny.
            – Zostawili nas, żebyśmy zrobili swoje.
            Elektryk pomyślał o tym samym, choć nie był związany z tą sprawą, dopóki nie zjechał pod ziemię, by ostrzec nieświadomych zagrożenia kotłowych. Systemy komunikacyjne często ulegały awariom, więc brygadzista na górze musiał wyznaczyć posłańca.
            – Zginiemy tutaj!                                                                                            
            Powoli przestawali panować nad stresem. Wyglądało na to, że para rozpierała nie tylko ściany kotłowni, ale i ściskała serca pracowników, nie pozwalając im wierzyć w łut szczęścia.
            – Ratunku! – wrzasnął brygadzista, przyciskając głowę do zakratowanego szybu. Kiedy to nie przyniosło skutku, zaczął walczyć z siatkowymi drzwiami, aż rozerwał wątły łańcuszek blokujący zamek. Odsunął harmonijkowe drzwi i wszedł do środka. Koledzy ruszyli jego śladem.
            – Wspinajcie się po konstrukcji! – polecił, ale kilku z nich rzuciło mu posępne spojrzenia.
            – Przecież to bez sensu, szefie. Winda stoi na parterze. Nie wejdziemy.
Rozległa się salwa huków, przypominająca serię z pistoletu. Drzwi odgradzające ich od piekła zaczęły jęczeć pod naporem pary, aż wreszcie zawiasy i zasuwa puściły. Usłyszeli złowrogi terkot i wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeli w głąb korytarza.
            Zobaczyli wielkie, żelazne skrzydło szybujące prosto w ich stronę. Chwilę później nastała ciemność.
***
            Łucja usłyszała przez sen huk i drżenie szklanych ozdób, które trzymała na nocnej szafce. Kiedy otworzyła oczy, melodia szkła nie ustawała.
            Poderwała się z posłania i podciągnęła rolety, żeby wpuścić do pokoju trochę światła. Patrzyła na swoje odbicie w szybie, myśląc o koszmarze, który jej się przyśnił.
Za oknem rozciągała się panorama miasta pogrążonego w mgiełce szarego smogu. Niebo zasnuwały sine chmury. Łucja pomyślała, że nigdy o poranku nie widziała równie ponurego krajobrazu. Popatrzyła na przechodniów, którzy też coś obserwowali. Jednak ich uwagę przykuwało coś innego. Łucja mieszkała w kilkunastopiętrowym bloku wciśniętym między dwa masywne wieżowce, a okno jej sypialni wychodziło na rozlaną na horyzoncie miejską elektrociepłownię. Każdego innego dnia nikt nie chciałby mieszkać w pokoju z tak marną panoramą, ale tego ranka Łucja miała doskonały widok na pobojowisko po potężnym wybuchu, który ledwie kilka minut temu rozerwał szwy tej starej spalarni biopaliwa.
            Zobaczyła słup czarnego dymu, który rozlewał się u szczytu niczym grzyb atomowy , osłaniając elektrociepłownię jak baldachim. Przywarła do okna, żeby móc przyjrzeć się ludziom stłoczonym na ulicy. Bez trudu dostrzegła wśród nich poruszenie. Spanikowani przechodnie zbierali się w grupach i rozmawiali ze sobą, co jakiś czas pokazując palcami na obłoki dymu.
            A więc to prawda... Jak to możliwe, że eksplodowała akurat, kiedy o tym śniłam?
            Wtedy, jakby na zawołanie, doszło do kolejnej eksplozji. Tym razem słabszej, ale wystarczyła, by nastraszyć ją i ludzi stłoczonych przed blokiem. Kilka osób padło na ziemię, jakby eksplodował najbliższy drapacz chmur. Łucja skryła się za parapetem okna.
            Gdy uznała, że nic jej nie grozi, spojrzała na jeszcze jedną kolumnę dymu, wyrastającą obok tej pierwszej. Z przerażeniem wpatrywała się w wirujące kłęby, które wyglądały jak osmalona łapa samego diabła, wydobywająca się z wnętrza Ziemi.
Kiedy nieco oprzytomniała, odeszła od okna i ubrała za dużą bluzę, która została jej po ojcu. Nosiła ją tylko z tęsknoty za nim, bo była stokroć bardziej niewygodna niż najgorszy szlafrok, jaki trzymała w szafie.
            Miała do dyspozycji całe dwupoziomowe mieszkanie niedaleko centrum miasta. Zostało jej po rodzicach, którzy pięć lat temu zginęli w karambolu na autostradzie. Nie pomogło im to, że wynalazcy prześcigali się w wymyślaniu udogodnień i bezpiecznych samochodów. Choć od dekad mówiło się o prawie bezwypadkowych jazdach, nikt nie wpadł na pomysł jak pozbyć się z autostrad piratów drogowych.
Łucja myślała czasem o facecie, który nie wiadomo dlaczego zjechał z drogi i zabił siebie oraz jej rodziców. Owszem, zadręczała się, ale przez długi czas sądziła, że nie istniał lepszy sposób, żeby się z tym oswoić.

            Zeszła po schodach do kuchni. Powitał ją zapach kawy, którą zmieliła zeszłego wieczoru. Jej organizm, jak co rano, domagał się zastrzyku z kofeiny, ale nie miała ochoty go sobie przygotowywać. Wciąż myślała o koszmarze minionej nocy i o katastrofie, obawiając się kolejnych eksplozji. Miała nieodparte wrażenie, że były kwestią czasu.
Popatrzyła na płytę indukcyjną, ale zamiast do niej, podeszła do radia i nadusiła włącznik. Przestronną kuchnię wypełnił głos spikera.
            – … to pierwsza taka tragedia od pięćdziesięciu dwóch lat! Przypominam, że przed chwilą nastąpił wtórny wybuch w miejskiej elektrociepłowni. Nie znamy jeszcze dokładnej liczby ofiar, ale wstępnie mówi się o kilkudziesięciu zabitych. Ponadto zachodnia część miasta, przez kilka dni, będzie bez prądu – mówił rozgorączkowany – przerwa w dostawie ciepłej wody  może potrwać nawet miesiąc…
            „Kilkudziesięciu zabitych” jeszcze długo rozbrzmiewało w głowie Łucji. Próbowała sobie wyobrazić cierpienie rodzin pogrzebanych robotników. Nie miała z tym kłopotu, kiedy pomyślała o tragicznej śmierci rodziców.
            Znowu spojrzała na płytę i stojący na niej czerwony czajnik. Nie używała wypasionego ekspresu i zadowalała się kawą po turecku – raczej z przekory niż z braku pieniędzy na lepszy sprzęt. Poza tym część staromodnych naczyń dostała od babci, a inne stanowiły pamiątkę po rodzicach, więc nie mogła ich tak po prostu wyrzucić. Ten kto nigdy nie stracił nikogo bliskiego, nie będzie wiedział jak trudno rozstać się z przedmiotami, które do niego należały.
            Kiedy usiadła przy stole, spojrzała przez okno na snopy dymu snującego się nad pogorzeliskiem. Znowu myślała o tym dziwacznym śnie, który miała tuż przed pierwszą eksplozją i przyprawiało ją to o ciarki.
Zwariowałam. Albo nagle stałam się Nostradamusem dwudziestego czwartego wieku. O dziwo, każda epoka w dziejach ludzkości miała swojego wizjonera. Może to ja? Naprawdę śniłam o katastrofie zanim się wydarzyła?
            Rzuciła okiem na ludzi snujących się po ulicy, udając, że zapomniała o elektrociepłowni. Wróciły do niej wspomnienia z lat dziecinnych, kiedy obserwowała przechodniów i pociągi jeżdżące po torowiskach rozwieszonych między wysokimi budynkami jak pajęcze nici. W Nowej Warszawie znajdowały się całe sieci nadziemnych torowisk, bo nie było już miejsca na nowe linie metra. Łucja pomyślała, że brakowało już chyba tylko latających samochodów, ale na szczęście ludzie wciąż zadowalali się samolotami. Choć nie wątpiła, że kiedyś ludzkość dojrzeje do poderwania aut w powietrze.
            Wiele razy słyszała od babci, że świat poszedł naprzód i sama miała tego świadomość. Skończyła archeologię i historię na Uniwersytecie Warszawskim. Wiedziała, że istniała kiedyś inna rzeczywistość – lepsza czy gorsza, nie miało to już znaczenia.
            W każdym razie kiedyś nieba nie zasnuwały chmury szkodliwych gazów, a miejskiej infrastruktury nie psuły torowiska rozwieszone niczym girlandy między drapaczami chmur, które w dzielnicach przemysłowych rosły jak grzyby po deszczu. Rdza kapała z tych ohydnych żelaznych belek podczas każdego deszczowego popołudnia. Nie były to jednak zwykłe opady, bo woda lecąca z nieba zawierała więcej związków chemicznych niż najlepiej wyposażone szkolne laboratorium.
Restrykcje związane z ochroną środowiska umarły śmiercią naturalną gdzieś w połowie dwudziestego drugiego wieku. Wówczas zanieczyszczenie i degradacja środowiska osiągnęły poziom, którego (mimo wielu prób) nie udało się zredukować.
            Łucja wciąż pamiętała słowa wykładowców twierdzących, że życie przed trzema wiekami wydawało się prostsze. Czytała książki autorów żyjących w dwudziestym pierwszym wieku i oglądała filmy z tamtego okresu. Niektóre z nich wciąż dało się odtworzyć, mimo daleko idących zmian w technologii cyfrowej. Część płyt dostała od babci, a inne znalazła w archiwum Muzeum Narodowego, do którego mieli dostęp tylko niektórzy pracownicy. Ona nie miała, więc musiała się tam dostać w nie do końca legalny sposób.
Była gotowa prawie na wszystko, byle móc dotknąć starej książki. Zwłaszcza, że prawie żadnych wiekowych woluminów nie drukowano na nowo, a tylko część z nich udostępniano na stronie Muzeum Narodowego w formie elektronicznych kartek.
            Użyteczność tradycyjnego papieru podupadła około 2150 roku. Ludzkość zdecydowała, że należy oszczędzać drzewa.  W ten sposób nieśmiałe wprowadzanie e-booków przerodziło się w prawdziwą ekspansję elektronicznych książek. Kiedy naukowcy zaczęli propagować produkcję syntetycznego papieru, tradycyjne książki znowu wróciły na półki, jednak szala bezpowrotnie przechyliła się na korzyść ich elektronicznych konkurentek, bo ludzkie mózgi zdążyły się już przekwalifikować na cyfrowy odbiór.
            W ten oto sposób, świat postanowił zamknąć rozdział napisany przez Gutenberga.
                                               
            W dwudziestym czwartym wieku mało kto trzymał w domach prawdziwe książki. Panował bezwzględny minimalizm, częściowo usprawiedliwiony przeludnieniem. Mieszkania były coraz mniejsze i coraz droższe, więc ludzie wykorzystywali każdy wolny metr kwadratowy, nie znajdując przy tym miejsca na regały. Książki zajmowały przestrzeń, którą można było lepiej zagospodarować, więc większość z nich dokonała swojego długiego żywota w zalanych piwnicach albo w magazynach fabryk produkujących papier toaletowy.
            Łucja miała swoją grupę badawczą i raz udało jej się natrafić na pewną zapomnianą składnicę książek pod miastem. Znaleźli tam kilkaset zapleśniałych woluminów i sterty czasopism sprzed wieków (tym bardziej bezcennych, że od dawna media funkcjonowały wyłącznie w świecie wirtualnym), które wręcz błagały o przywrócenie życia. Niestety, w najlepszym razie czekało je przeniesienie do archiwum muzeum, gdzie poleżą w kolejce do renowacji.
Większość książek będących w posiadaniu muzeów, była zbyt delikatna i stara, żeby pozwolić zwiedzającym je dotykać i przewracać strony. Łucja często pracowała w laboratorium cyfrowym, gdzie skanowała stare woluminy, które ukazywały się potem w internecie. Trzeba było iście chirurgicznej precyzji, żeby nie zniszczyć książki. Niemniej jednak, uwielbiała tę robotę. Nic jej tak nie wyciszało, jak wertowanie starych książek.
W ciągu trzystu lat język nie zmienił się na tyle, żeby zmalał popyt na autorów, po których na ziemi nie została już najdrobniejsza kostka. W perspektywie ostatnich stuleci, ich dziedzictwo okazało się nieśmiertelne.
            Dla współczesnych badaczy książki stanowiły najlepszy materiał poznawczy. Łucja wierzyła w moc literatury, a tę wiarę zaszczepiła w niej babcia Emilia. Niektórzy jej współpracownicy woleli malarstwo i fotografikę, ale książki potrafiły powiedzieć naukowcom znacznie najwięcej.
            Sama pisała pamiętnik. Miała w domu kilka zeszytów, które można było kupić w jedynym sklepie papierniczym w dzielnicy. Zapisała gęsto dwa z nich. Wiedziała, że powinna oszczędzać prawdziwy papier, ale niekiedy miała tak dużo do opisania, że nie mogła sobie odmówić kilku czystych kartek.
            Nie pisała na komputerze, bo po całym dniu spędzonym w otoczeniu sztucznej inteligencji, pragnęła chociaż na chwilę wyrwać się z sideł cyfryzacji, która coraz silniej krępowała ludzkość. Łucja opierała się jej jak mogła, a obrzydzenie do przerostu technologii zaszczepili w niej ulubieni wykładowcy na studiach i babcia.
Staruszka twierdziła, że dwudziesty pierwszy wiek stanowił punkt graniczny między zdrowym społeczeństwem a technologicznym barokiem. Sporo wiedziała na ten temat i Łucja miała wrażenie, że babcia o wiele lepiej pasowałaby do tamtej epoki.
            Łucja odnosiła wrażenie, że Emilia miała poczucie misji, polegające na ratowaniu zdrowego społeczeństwa. Niestety, nie każdy potrafił dostrzec, że większość rzeczy odkrywanych przez naukowców, nie była potrzebna zwykłym ludziom. Tak naprawdę nawet uczeni nie potrafili zrozumieć własnych odkryć. Ktoś powiedział kiedyś Łucji, że to taka „sztuka dla sztuki”, bo w gruncie rzeczy, ludzie są znacznie bardziej prymitywni, niż by sobie tego życzyli i za nic w świecie nie chcieli tego przyznać.
            Z zamyślenia wyrwał ją kolejny wstrząs. Kubek, stojący na parapecie okna upadł na podłogę i potłukł się na kawałki, rozchlapując resztkę wczorajszej kawy. Dębowe klepki były mocne jak stal.
W prawdzie od dawna nie używało się drewna do wykładania podłóg, ale w niektórych starych mieszkaniach wciąż można było się z nim spotkać. W epoce technologicznego baroku królowało tworzywo sztuczne i ceramiczne płytki. Podczas studiów znajomi Łucji mieszkali w akademikach wykończonych tymi, skrajnie beznadziejnymi, materiałami. Ilekroć kogoś tam odwiedzała, miała wrażenie, że wchodzi do psychiatryka z początku dwudziestego stulecia. Przypominały jej się wtedy zdjęcia z „Kroniki Dziejowej”, które oglądała na wykładach z historii powszechnej.
            Nic dziwnego, skoro większość studentów wynajmuje najgorsze rudery w niebezpiecznej okolicy, żeby nie musieć żyć o chlebie i wodzie w lepszych dzielnicach.
            Tę nową architekturę nazywało się „żelazną prostotą dwudziestego czwartego wieku”, a dla Łucji to była „bezwzględna surowość”, z którą wolała nie mieć nic wspólnego.
            Znowu rzuciła okiem na elektrociepłownię. Zobaczyła górę wyglądającą jak rozbudzony wulkan, który miał za chwilę eksplodować, grzebiąc Warszawiaków pod tonami pyłu i kamulców. Tak wyglądała elektrociepłownia rozlana na linii horyzontu, buchająca dymem ze zniszczonych pomieszczeń kotłowych.
            Nagle zadzwonił telefon. Odruchowo złapała się za kieszenie, ale przecież chodziła w piżamie, a komórka leżała w salonie. Przypomniała sobie, że zeszłego wieczoru, po powrocie z pracy, oglądała coś w telewizji internetowej. Nawet nie pamiętała, co to było. Bardzo rzadko włączała telewizor, bo wpatrywanie się w niego kojarzyło jej się z bezmyślnością ryby pływającej w akwarium. I choć producenci programów rozrywkowych robili co mogli, wyglądało na to, że ich starania na odrodzenie potęgi telewizji, spełzały na niczym. Szybkość przebiegu informacji sprawiła, że człowiek z coraz większym trudem wytrzymywał siedzenie w jednym miejscu i chłonięcie przydługiej audycji.
            – Halo – powiedziała, odbierając połączenie od babci. – Coś się stało? – zapytała zaniepokojona, bo staruszka nigdy nie dzwoniła o tej porze.
            – To ty, Łucja? – zapytała z powątpiewaniem. Babcia od lat miała kłopoty z pamięcią. Jednak – co ciekawe – dużo lepiej radziła sobie z przywoływaniem wspomnień z własnej młodości niż tych sprzed (dajmy na to) tygodnia.
Łucja starała się być dla niej wyrozumiała. W obecnych czasach choroby demencyjne stały się dla wielu ludzi naturalną konsekwencją starości. Łucja znała przynajmniej kilkoro staruszków cierpiących na Alzheimera, Parkinsona czy starczą demencję.
            Myślała czasem, co zrobi, kiedy sama zacznie tracić pamięć. Kampanie prowadzone przez Krajową Organizację Zdrowia nie pozostawiały złudzeń. Jeszcze dwieście lat temu sytuacja starych ludzi o umysłach kilkuletnich dzieci nie była klarowna. Większość rodzin traktowała skołowanych bliskich jak uciążliwe chwasty.
            Jednak w tych czasach żniwo chorób demencyjnych stało się tak duże, że rząd musiał sobie z tym poradzić, tworząc mnóstwo zamkniętych ośrodków w środkowej Polsce.
            Wszystkie choroby cywilizacyjne miały podobny rezultat – myślała. – Kiedyś ludzkość była dziesiątkowana przez dżumę, dzisiaj przez choroby neurologiczne. Kiedyś zakopywało się trupy w masowych grobach, dzisiaj zwozi się skołowanych staruszków do Okręgu Kujawskiego i każe im czekać na śmierć. Każde czasy mają swoją czarną ospę i trzeba sobie z nią umieć poradzić.
            – Tak – odparła. – Coś się stało?
            Emilia westchnęła. Łucja miała wrażenie, że przed chwilą płakała. Znała babcię jak własną kieszeń, bo po śmierci rodziców nie miała nikogo bliskiego.
            – Stało się – odparła i pociągnęła nosem. – Słyszałaś o wybuchu w elektrociepłowni? Kto nie słyszał – dodała, nie czekając na odpowiedź. – Karol pracował tam ledwie miesiąc i taka tragedia.
            – Karol? Jaki Karol? – Łucja coraz częściej czuła się skołowana podczas rozmów z babcią, ale nadszedł jeden z tych momentów, kiedy miała wrażenie, że staruszka zaczynała poddawać się chorobie.
            – No Karol, twój kuzyn! – rzuciła zniecierpliwiona. – Nie pamiętasz, że masz kuzyna?
            – Co? Pracował w elektrociepłowni? – Łucja była w szoku. Nie utrzymywali ze sobą zażyłych kontaktów, więc niewiele wiedziała na jego temat, ale zapiekły ją oczy, kiedy uświadomiła sobie, że stracił życie tak wcześnie.
            – Tak, był tam w momencie wybuchu – zaszlochała Emilia. – Dzwoniłam pod numer alarmowy i powiedzieli mi, że poszedł ostrzec robotników. Szukają go i każą być dobrej myśli – prychnęła – ale przecież nie jestem głupia i wiem, że nie zdążyłby uciec!
            Nie powiedziała nic więcej, bo zaczęła płakać. Łucja przypomniała sobie, że nie widziała się z Karolem od pogrzebu rodziców.
            Nie do wiary, że minęło prawie sześć lat…
            – Nie wiem, co powiedzieć.
            – Ja też nie. Wciąż nie mogę uwierzyć.
            – Spokojnie, zadzwonię tam jeszcze raz i może powiedzą mi coś więcej. – Starała się, żeby jej głos brzmiał jak najpoważniej, choć nie widziała sensu w dzwonieniu na infolinię. Jednak nie miała wątpliwości, że babcia chciałaby mieć świadomość, że zrobiły wszystko, co w ich mocy, żeby zatroszczyć się o Karola.
            – Dobrze. Zadzwoń – jęknęła. Łucja miała ciarki na plecach, bo poczuła się dokładnie tak jak w dniu, kiedy dowiedziała się o śmierci rodziców. Wtedy też przyszło jej pocieszyć babcię, choć sama była w rozsypce.
Na pewno nie zdążył uciec, a oni nie chcieli martwić starszej kobiety. Chociaż… cholera, to jednak mój kuzyn – pomyślała i przed wyjściem do pracy zadzwoniła pod numer alarmowy. Nie powiedzieli jej niczego nowego. Kobieta po drugiej stronie kazała być dobrej myśli i czekać na wiadomość.
Dobre sobie – pomyślała, kiedy się rozłączyła.
            Czy dziwiło ją, że w miejskiej elektrociepłowni doszło do wypadku? Wcale nie, bo awarie w fabrykach i ciepłowniach zdarzały się notorycznie. Mniejsze lub większe, ale zawsze pociągały za sobą jakieś ofiary.
2
            To prawda, że nie było łączności z Karolem, bo leżał martwy pod zwałami ziemi i konstrukcji stalowych. Wybuch kotłów był tak mocny, że zrujnował większość podziemnych korytarzy. Operator windy przyznał potem, że tuż przed katastrofą słyszał wołanie o pomoc dochodzące ze wschodniego szybu, ale nic nie mógł zrobić. Sam zdążył uciec zaledwie w ostatniej chwili.
            – Kazano mi wstrzymać się z jakąkolwiek reakcją. Dzięki temu zawalił się tylko wschodni sektor, a reszta budynku została nienaruszona – powiedział, siląc się na naturalny ton, co w obecności siedemnastu kamer było prawie niemożliwe.
            W całym kraju w milionach odbiorników wyświetlany był ten sam obraz: zasnute dymem wieżowce Nowej Warszawy, ponure miasto i zdezorientowani ludzie. Awarie w fabrykach były dla nich codziennością, ale tak wielkie katastrofy zdarzały się incydentalnie. Na świecie powoli kończyły się paliwa kopalne, a wciąż nikt nie potrafił wymyślić bezpiecznej alternatywy mogącej je wkrótce zastąpić. Zaś biopaliwa były tak drogie, że miastu nie opłacało się ich kupować.
            Wiedzieli o tym wszyscy, ale nic z tym nie robiono. W efekcie w piecach grzewczych lądowały śmieci zamiast alternatywnych paliw, a parująca plastikowa masa osadzała się na ścianach kominów, co po latach stawało się nieprzepuszczalną barierą dla niebezpiecznych gazów. W dalszej perspektywie oznaczało to ginących ludzi, nieszczęśliwe rodziny i miasto pozbawione prądu, i ogrzewania tuż przed nadejściem zimy.
            Mieszkanie Łucji leżało dystrykcie, którego nie dosięgnęły skutki katastrofy. Tamtego ranka latarnie uliczne przed jej blokiem tylko zamrugały ostrzegawczo, zaraz po pierwszym wybuchu. Potem świeciły dawnym blaskiem, obnażając strach na twarzach przechodniów i szkaradne, dawno nieremontowane, ulice.
3
            W chwili, kiedy Karol widział drzwi lecące w jego stronę, Łucja śniła najdziwniejszy sen w życiu. Widziała oblicze podstarzałego faceta w białym turbanie na głowie, spod którego wystawały długie, pozlepiane w strąki włosy.
Jego twarz kryła się za krzaczastą, przyprószoną siwizną, brodą. Siedział na chodniku w brudnym, starym płaszczu. Wyglądał na przemarzniętego do szpiku kości kloszarda. Był zajęty rozcieraniem i chuchaniem w dłonie, ale nie spuszczał wzroku z Łucji. Wyglądał jak zwykły bezdomny, których w mieście były całe tłumy i chyba tylko ten turban odróżniał go od reszty.
~ Pomóż nam! ~
Łucja patrzyła na niego jak zahipnotyzowana i nie zdobyła się na żadną reakcję. Starzec wyglądał na zdenerwowanego.
~ Nie widzisz, że coś tu jest nie tak? Pomóż nam! Świat przestaje być zrównoważony, bo znowu ktoś ukradł Rdzeń. ~
Słyszała, co do niej mówił, ale jego usta się nie poruszały. Tylko na nią patrzył i ostentacyjnie rozcierał zmarznięte dłonie. Łucja mogłaby przysiąc, że naprawdę słyszy chrobot zrogowaciałego naskórka, ale słowa rozbrzmiewały wyłącznie w jej głowie.
~ Jaki Rdzeń? ~
~ Fundament, na którym stoimy! Nie czujesz jak świat chwieje się w posadach? Myślisz, że katastrofa w elektrociepłowni to wynik ludzkiego błędu? ~
Łucja cofnęła się o krok i ze zdumieniem zauważyła, że nagle jej pole widzenia się rozszerzyło. Wcześniej widziała tylko starca, kawałek chodnika i ceglaną ścianę, o którą się opierał. Stojąc o krok dalej, dostrzegła okno zabite deskami i parującą studzienkę kanalizacyjną. Jeszcze nic nie poczuła, ale była pewna, że za moment dotrze do niej zapach ścieków. Reszta świata pozostawała tajemnicą spowitą w czarnej mgle.
~ Katastrofa? Jaka katastrofa? ~
~ Opłakana w skutkach. Nic nie będzie już tak jak powinno! Musisz nam pomóc i lepiej będzie, jeśli szybko podejmiesz decyzję. Od tej pory twoje otoczenie przestanie być bezpieczne. Pamiętaj o tym! ~
Kiedy to powiedział, obraz zaczął się rozmywać. Najpierw zniknęło okno i studzienka, a potem w kłębach dymu skrył się również bezdomny. Łucja w ostatniej chwili dostrzegła, że do niej pomachał.
Co za bezczelność, pomyślała i się obudziła. Wtedy uświadomiła sobie, że miał rację.
4
            Od rana mnóstwo ludzi gromadziło się przed elektrociepłownią, by popatrzeć na dymiącą konstrukcję i posłuchać przekrzykujących się strażaków, i współpracujących z nimi służb porządkowych.
            Tylko część gapiów – ci stojący daleko od bramy – czuła się dostatecznie anonimowa i bezpieczna, by zarzucać się nawzajem teoriami spiskowymi. Cóż, ludzie uwielbiali snuć domysły. W tej kwestii niewiele się zmieniło na przestrzeni wieków, bo głęboko zakorzeniona w nas natura dochodziła do głosu bez względu na panującą modę i moralność.
            – Nie ma już węgla, więc palą ścierwo – powiedział ktoś i zaczął w ten sposób falę zagorzałej dyskusji.
            – Wiemy, że nas trują, a teraz mordują naszych mężów! – wrzasnęła młoda kobieta, którą wojskowi już dłuższy czas próbowali odciągnąć od tłumu gapiów. W dzielnicy znało ją parę osób. Jej mąż był zastępcą brygadzisty w spalonej kotłowni. Służby uznały go za zaginionego, a tłum już postawił na nim krzyżyk.
            Kiedy ktoś nieopatrznie złożył jej kondolencje, wpadła w histerię i do akcji musiały wkroczyć służby porządkowe.
            – Mój mąż żyje! Musi żyć, noszę jego dziecko! – krzyczała, szarpiąc się z rosłymi mundurowymi, którzy z grymasem bólu na twarzach, odciągali ją od zbiegowiska. Wkrótce zniknęła za kotarą dymu wiszącego w powietrzu.
Nawet z dala od pogorzeliska, czuć było swąd spalenizny, który miał się utrzymać jeszcze przez kilka tygodni. Dzielnice przemysłowe wchłaniały wszelki smród, który rodził się w ich trzewiach.  Jednak nie tylko z tego powodu średnia życia była tu naprawdę niska. Ludzie pracujący w takich warunkach nie mogli żyć długo. Mąż załamanej kobiety miał trzydzieści lat, więc jako pracownik zakładów grzewczych mógł pożyć jeszcze najwyżej dwie dekady. Młoda, niedoinformowana kobieta nie miała o tym zielonego pojęcia. Dla niej liczyło się tylko to, że on tam gdzieś leżał, pod zwałami betonu i konstrukcji stalowych, być może wciąż wołając o pomoc.
            – Nie ona jedna straciła dzisiaj męża – powiedziała spokojna kobieta w sile wieku. Wcześniej nie próbowała rzucać się w oczy, ale gapie i tak zwrócili na nią uwagę. Niektórzy rozpoznali w niej żonę najstarszego z pracowników nocnej szychty.
Wszyscy znali Mariana ze specyficznego stylu bycia i wybornego poczucia humoru. W tych smutnych czasach wiele osób chwytało się rozrywki jak koła ratunkowego, dlatego mężczyźni tak lubili posiedzieć po pracy w barze i pożartować przy piwie.
Obserwującym ją ludziom zdawało się, że pogodziła się już z tym, co spotkało jej męża. Dziwili się temu, ale nie wiedzieli, jak często w tym małżeństwie rozmawiało się o śmierci.
            Marian był pogodnym człowiekiem, ale nie zaniedbał tego tematu i sukcesywnie przygotowywał żonę na ewentualną tragedię. Gdyby żył, byłby dumny z tego, jak wielki spokój potrafiła zachować.
            Niestety, był jednym z pierwszych, którzy zginęli. Leżał przygnieciony żelaznymi drzwiami, które brygadzista zamknął na zasuwę z nadzieją, że będą wystarczająco długo stawiały opór narastającemu ciśnieniu.
            – Nie boisz się o męża? – zagadnął ją facet stojący obok. Do tej pory gapił się tylko w kłębowisko dymu kotłującego się nad wyrwą w ziemi. Elektrociepłownia przypominała pobojowisko dotknięte wojenną zawieruchą. Wszędzie leżały kawałki metalu i nadpalone hałdy biomasy, pochodzące ze zrujnowanego magazynu, który stał dokładnie nad epicentrum eksplozji. Po rozległym parkingu dla pracowników biegali strażacy, dostarczając wodę wszędzie tam, gdzie była niezbędna, by nie dopuścić do rozprzestrzeniania się ognia. Wyglądało na to, że zdołali już opanować rozszalały pożar. Szczątki biomasy dogasały powoli w gruzach magazynu.
            – Boję się. Nie ma pan nawet pojęcia jak bardzo – odparła, nie odrywając wzroku od słupa dymu mieszającego się ze smogiem wiszącym od rana nad miastem. Nad elektrociepłownią już zbierały się deszczowe chmury. Strażacy twierdzili, że to dobry znak. Czekali na ulewę licząc, że ogień zostanie na dobre zaduszony.
            W końcu dla władz miasta liczyło się ugaszenie pożaru i jak najszybszy powrót robotników do pracy. Prezydent zapowiedział już, że ogrzewanie wróci w ciągu miesiąca i zależało mu tylko na tym, by wywiązać się z obietnicy.
            – Boi się, ale ci kutasiarze z rady miasta pilnują tylko, żeby nie zmarzła wam dupa ­– powiedział jakiś grubas stojący z tyłu.
            – Nie znam cię człowieku, ale powiem ci jedno – zagadnął rosły mężczyzna stojący w tłumie, który do tej pory tylko przysłuchiwał się dyskusji. – Zależy mi na ciepłej wodzie i prądzie, ale jak tylko przyjedzie tu prezydent, to pierwszy pójdę rozkwasić mu pysk! Jemu jest dobrze w biurze, ale my żyjemy w ciągłym strachu, że wszystkie te fabryki kiedyś pierdolną. Czy ktoś je w ogóle konserwuje? Dlaczego nie zostały zamknięte i przeniesione, kiedy miasto się rozrosło?
            Tłum wydał z siebie zbiorowy pomruk aprobaty, ale nikt nie odważył się tego skomentować. Dopiero po chwili ten sam facet znowu zabrał głos, jakby chciał zaktywizować stojących wokół niego flegmatyków.
            – Nie mogę znieść tego, w jakim świetle nas stawia. Pierdoli trzy po trzy, że zależy mu na dobru mieszkańców, ale chce tylko oczyścić własne dupsko. Na szczęście dla niego, wciąż mało kto wie, jak bardzo śmierdzi ta elektrociepłownia – dodał, kiwając głową na dymiące szczątki. – Nie mówię oczywiście o sfajczonym plastiku. Mądrzejsi wśród was znają prawdę.
            – O czym pan mówi? – zapytała go ta sama zrozpaczona kobieta, z którą przed momentem walczyli żandarmi. Jakimś cudem zdołała im uciec i wróciła do zebranych, bo najwyraźniej dobrze się czuła w towarzystwie spiskujących ludzi. Wysoki, kędzierzawy blondyn spojrzał na nią posępnym wzrokiem. Otarł brodę wierzchem dłoni i westchnął, przypomniawszy sobie, że ta młoda dziewczyna zapewne od kilku godzin była wdową z nienarodzonym dzieckiem.
            – Przykro mi z powodu pani męża, ale lepiej będzie, jeśli pójdzie pani z oficerem – powiedział, wskazując palcem na wysokiego mężczyznę rozglądającego się za nią w tłumie.
            – Po moim trupie! Ty wredny padalcu, trzymasz z nimi?! – wrzasnęła, po czym dopadła do blondyna i zaczęła okładać go pięściami. Ten zareagował na to najspokojniej jak mógł i przytrzymał ją za nadgarstki, wołając oficera.
            – Zaopiekujcie się nią panowie – powiedział, wymieniając uprzejmości z wyjątkowo elokwentnym mundurowym. W dwudziestym czwartym wieku należał on do ginącego gatunku. Kobieta odeszła, ale nie obyło się bez teatralnej szarpaniny z żandarmem.
Blondyn popatrzył za nią, po czym ruszył w przeciwnym kierunku. Mimo atletycznej budowy, szybko wtopił się w tłum gapiów, którzy wciąż obserwowali krzątających się strażaków.

            Kiedy nastąpił kolejny wtórny wybuch (być może eksplodował zbiornik z olejem opałowym), ludzie zaczęli wrzeszczeć w niebogłosy i nakrywać głowy rękoma w obawie przed deszczem odłamków. Tylko blondyn pozostał opanowany i korzystając z tego, że tłum padł na kolana, rozejrzał się po okolicy. Dostrzegł kilku gwardzistów krzątających się po opustoszałym skrawku parkingu. Stawiali w pośpiechu jakąś konstrukcję ze starych skrzynek, które przynosili z hangaru stojącego na terenie elektrociepłowni.
            Podszedł bliżej i zrozumiał, że pod skrzyżowaniem dwóch największych torowisk powstawała mała scena. Trzech młodych żandarmów nakryło plastikowe skrzynie czerwoną tkaniną, a czwarty postawił na niej stojak z mikrofonem. Blondyn długo zastanawiał się, skąd go wzięli.
            Za chwilę na horyzoncie pojawił się helikopter. Początkowo tylko kilka osób spojrzało w górę na maszynę dryfującą przez obłoki dymu, ale wkrótce wszyscy zgromadzeni wpatrywali się w niebo. Helikopter płynął po zachmurzonym niebie jak mityczna flotylla tnąca fale wzburzonego oceanu. Blondyn nie miał wątpliwości kto siedział w środku. Prezydent Nowej Warszawy od początku kadencji korzystał wyłącznie ze środków transportu będących poza zasięgiem rąk wściekłych obywateli, którzy nie w porę zrozumieli swój zły wybór.
            – Hej! Spójrzcie w górę, to ten wałkoń! – zawołał jakiś facet. Blondyn dostrzegł kątem oka, że żandarmi już się nim zainteresowali i zapewne za chwilę go aresztują.
            Po chwili kołowania nad parkingiem, maszyna osiadła na ziemi. Blondyn podszedł bliżej i znienacka poczuł gwałtowne szarpnięcie w tył.
            – Ani kroku dalej! – warknęli żołnierze ściskający go za nadgarstki. Nie zdołał nawet przedostać się przez zewnętrzny krąg gapiów. Zanim zdążył wyjaśnić, że nie miał złych zamiarów, znalazł się daleko za pierścieniem tłumu gromadzącego się wokół prowizorycznej sceny.
            Żandarmi posadzili go siłą na mokrym chodniku. Zrozumiał, że nie był jedyną osobą wyciągniętą przemocą z tłumu. Wokoło siedziało kilku innych, dobrze zbudowanych, facetów. Od razu rozgryzł, o co chodziło. Wszyscy wiedzieli, że nowy prezydent bał się własnego cienia, ale za tak daleko idący przejaw tchórzostwa blondyn miał ochotę zabić go śmiechem.
Jednak po części, jego strach był uzasadniony. W Nowej Warszawie chyba każdy marzył o wyrwaniu temu konusowi języka, gdyby nadarzyła się okazja. Dużo mówiło się o prezydencie, którego nikt nie widział na żywo, ale każdy znał jego fałszywą gębę z propagandowych programów informacyjnych, które przedstawiały wyłącznie krzywe zwierciadło sytuacji panującej w stolicy.
Oczywiście to przesada, ponieważ kilka razy pokazał się publicznie, ale od początku kadencji stronił od ludzi (nawet od tych, którzy na niego zagłosowali – podczas kampanii wyborczej trudno rozpoznać wilka w owczej skórze). Na spotkaniach z dziennikarzami wygłaszał monologi, a żandarmi dbali o to, by nikt mu nie przerywał. Taka była ta ponura prezydentura i nie zanosiło się na jakiekolwiek zmiany, bo rząd krajowy przymknął na to oko.
            Tamtego ranka po raz pierwszy od dawna pojawił się wśród rozwścieczonego tłumu, który jak nigdy dotąd był gotowy dokonać na nim samosądu.
            Blondyn dostrzegł z daleka, że z helikoptera wysiadł ten sam kurdupel, którego we wszystkich wyborczych spotach stylizowano na wyższego i lepiej zbudowanego mężczyznę. Wszedł na scenę, otoczony wianuszkiem uzbrojonych żandarmów. Zanim zaczął mówić, musiał obniżyć sobie mikrofon o co najmniej pół metra. Blondyn poczuł jak wzbierał w nim śmiech, który ledwo udało mu się powstrzymać.
            Pilnujący go żandarm wycelował w niego palec i przemówił:
            – Ostrzegam tylko, że zamach na prezydenta karany jest śmiercią. – Blondyn nie miał wątpliwości, że chłopak dopiero co zgolił dziewiczego wąsa i miał pełne gacie, kiedy recytował swoją formułkę. Odwagi dodawał mu jedynie pistolet przy pasku, którego pewnie i tak nie zdążyłby wyjąć, gdyby tłum nagle zapragnął go unieszkodliwić.
            – Chłopcze, przez dziesięć lat służyłem na wojnie z Ruskami i znałem takich odważniaków jak ty – odparł, zaciskając pięści ze złości. – Chojrakowali, ilu Ruskich mogą zabić jedną serią z pistoletu. I wiesz co? Z każdym z nich spotykałem się potem… w kostnicy.
            Żandarm zdębiał, a blondyn mógł się założyć, że nie tylko naszczał, ale i nasrał w spodnie. Wykorzystał moment i podniósł się z ziemi, a młody oficer cofnął się o dwa kroki, żeby zrobić mu miejsce.
Właściwe powinieneś już śmierdzieć gównem.
            – Przepraszam panie…
            – Husowski – odparł, patrząc mu w oczy. Żandarm nie zażądał od niego legitymacji ani nawet nie zapytał go o stopień wojskowy. Spuścił wzrok i zatknął kciuki za pasek od spodni, po czym stanął, jakby czekał na dalszy rozwój zdarzeń.
Jacek i tak nie nosił ze sobą dokumentów, bo od kilku lat był na oficerskiej emeryturze. Rzadko miał do czynienia z tchórzliwymi żandarmami, ale nasłuchał się o nich wystarczająco dużo, żeby nimi gardzić.
Mieszkał w DR1 (Dystrykt Robotniczy 1), kilka kilometrów od elektrociepłowni, i słuchał czasem opowieści brata, który przez lata dorzucał śmieci i biomasy do rozgrzanych pieców. Miał na co dzień do czynienia z głupawymi żandarmami pilnującymi terenu wokół elektrociepłowni. Ci idioci boją się żołnierzy jak ognia, mawiał czasem, szturchając brata w ramię i śmiejąc się do rozpuku.
Ktoś musi pilnować paliwa opałowego, a ta banda zielonych idiotów do niczego innego się nie nadaje – opowiadał. Podczas rodzinnych spotkań nie było lepszego tematu niż Polska Żandarmeria. Według tego, co się mówiło, służba stawała się coraz bardziej zdegenerowana. Prezydent Nowej Warszawy zawłaszczył sobie znaczną jej część na potrzeby walki z bezbronnymi mieszkańcami i stworzył przyboczną straż. Wielu Warszawiaków mówiło o ucieczce z miasta, ale w innych aglomeracjach wcale nie było lepiej.
Dzięki żandarmerii, wielu prezydentów miast wciąż utrzymywał się na stanowiskach, które opuszczą dopiero, gdy ktoś zdecyduje się pociągnąć za spust, podczas jednego z tych unikatowych wieców.
– Mogę już iść? – zapytał, spoglądając spod byka na gamonia w mundurze.
– Oczywiście, panie Chowski – odparł. Blondyn niemal parsknął śmiechem. Postanowił go nie poprawiać, bo to i tak na nic by się nie zadało.
Co za gamonie – pomyślał i z powrotem zanurzył się w tłumie. Miał świadomość, że musi uważać, bo nie wszyscy żandarmi byli piramidalnymi idiotami. Tym razem nie podchodził zbyt blisko. Nie uśmiechało mu się odpowiadać za zamach stanu albo inne przewinienia, za które mogliby go skazać na kilka lat za kratkami albo nawet na śmierć.
5
            Podczas pracy Łucja miała kłopot z koncentracją, bo sceny ze snu ciągle do niej wracały. Przypomniała sobie słowa starca, a potem przykry widok za oknem, który zobaczyła zaraz po przebudzeniu.
Trudno uwierzyć w tak dziwny zbieg okoliczności.
Słyszała o proroczych snach, ale przecież już chyba nikt w to nie wierzył. W tych czasach ludzie nie dopuszczali do siebie myśli o istnieniu zjawisk metafizycznych.
            Przez kilka godzin zdołała zeskanować tylko jedną książkę – całkiem dobrze zachowany egzemplarz Boskiej Komedii Dantego. To dziwne, ale kiedy ją czytała, wyobrażała sobie diabła w taki sposób, jak mężczyznę widzianego we śnie.
            To pewnie kolejny zbieg okoliczności. Mózg nie tworzy ludzkich twarzy, tylko pobiera je z otoczenia. Musiałam już gdzieś widzieć tego kloszarda i tyle.
Łucja obiecała sobie, że po pracy odwiedzi babcię. Zwykle siedziała w muzeum do wieczora, ale w dniu katastrofy pracowała tylko cztery godziny. Kończyły się już książki, które trzeba było naprawić i zeskanować, a eksponaty muzealne całkiem niedawno przechodziły przez odrestaurowanie. W tych martwych okresach kustosz luzował kierat i pozwalał pracownikom odpocząć. Kiedy naładowali baterie, wyruszali na wyprawy archeologiczne i szukali nowych eksponatów do gablot (a część z nich lądowała w prywatnych zbiorach kustosza).
            Kiedy już wyszła z muzeum, rozmyślała o tym, co powinna powiedzieć Emilii na pocieszenie. Nigdy nie była w tym dobra, poza tym śmierć Karola budziła w niej tęsknotę za rodzicami.
            Co mam jej powiedzieć na pocieszenie? Że Karol na pewno nie czuł bólu, kiedy umierał? Czy może, że trafi teraz do lepszego świata? Nie, nie będę powtarzała tych żenujących bredni. Za dużo złego dzieje się na świecie, żeby jeszcze ktoś wierzył w miłosierdzie wszechmogącego boga.
***
Drzwi mieszkania Emilii były otwarte. Łucja weszła do środka i powitała ją cisza. Kiedy nie zastała babci w kuchni, od razu poszła do jej sypialni. Przyzwyczaiła się już do widoku półek uginających się od książek i zapachu starego papieru. Jednak za każdym razem, kiedy odwiedzała staruszkę, dopadało ją przyjemne wrażenie przebywania w starej bibliotece.
Weszła do przytulnego pokoiku i zobaczyła babcię bujającą się w fotelu na płozach. Kobieta obserwowała widok za oknem, trzymając na kolanach jakąś książkę.
Łucja wiedziała, co pochłonęło jej uwagę. Z tego okna elektrociepłownia była widoczna jak na dłoni.
– Cześć – powiedziała cicho. Babcia zdawała się jej nie usłyszeć. Łucja podeszła bliżej i rzuciła okiem na dymiące kominy innej ciepłowni przyklejonej do linii horyzontu, i poczuła się przytłoczona.
            To zdumiewające jak wszystko zmieniło się na przestrzeni wieków. Jeszcze przed trzema stuleciami dało się przejechać przez prawie całą Warszawę jednym tramwajem. W połowie dwudziestego czwartego wieku granice stolicy przesunęły się tak daleko, że musiano rozbudować metro, by nie spędzić całego dnia w astronomicznych korkach. Część torowisk zawisła w powietrzu, między wieżowcami, bo nie starczyło dla nich miejsca pod ziemią.
Metropolia rozrosła się do tego stopnia, że fabryki, które niegdyś stały na suburbiach, zostały wchłonięte przez kolejne dzielnice robotnicze rozlewające się wokół nowego centrum miasta.
            – Babciu?
            Staruszka drgnęła. Odwróciła głowę do źródła głosu i pomimo widocznego na twarzy przygnębienia, zdobyła się na uśmiech. Łucja była ostatnią bliską jej osobą.
Maria zginęła w karambolu na autostradzie, a Beata mieszkała w Australii (zapewne siedziała już w samolocie do Nowej Warszawy).
            –  O, dobrze, że jesteś – powiedziała. – Taka tragedia – dodała z gasnącym uśmiechem. Łucja pokiwała głową, ale daleko jej było do smutku gnębiącego babcię. Zamiast cokolwiek mówić, przytuliła kobietę do piersi i popatrzyła na dymiącą bryłę. Nie wyglądała już tak strasznie jak w porannych wiadomościach, ale i tak sprawiała przygnębiające wrażenie.
            ~ Od tej pory twoje otoczenie przestanie być bezpieczne. Pamiętaj o tym! ~
            – Napijesz się czegoś? – zapytała Emilia, kiedy zdołała się trochę uspokoić. Otarła łzy i popatrzyła na wnuczkę, która odeszła na bok i usiadła na skraju łóżka. Obok niej, na kołdrze, leżało kilka książek. Łucja popatrzyła na sfatygowane okładki i rozpoznała dzieła, do których babcia czasem wracała. Wciąż nie chciała słyszeć o e-bookach i współczesnej literaturze (twierdziła, że w młodości miała z nią złe doświadczenia i wolała, żeby nikt nie zadawał zbyt wielu pytań – Łucja uznała to za niesprawiedliwe, ale nie drążyła).
            – Nie trzeba. Wpadłam tylko, żeby sprawdzić jak się czujesz.
            – Niezbyt dobrze.
            – No tak – westchnęła. Uśmiechnęła się i Emilia odpowiedziała jej tym samym, równie sztucznym uśmiechem. – Tylko się nie zadręczaj. No i nie zapomnij, że możesz na mnie liczyć.
            – Wiem. Byle tylko tobie nic się nie przytrafiło, bo chyba bym umarła.
            Łucja pokręciła przecząco głową.
            – Nic mi nie będzie. Dawno nie czułam się tak dobrze – powiedziała i momentalnie poczuła falę wstydu, bo w obliczu tragedii, jaka spotkała Karola, jej entuzjazm wydawał się być nie na miejscu.
            – To dobrze.
– Tylko czasami męczą mnie sny – rzuciła, zmieniając temat.
            – Znowu ten mężczyzna, czy…? – zapytała zaintrygowana babcia. Łucja cieszyła się, że staruszce udało się na chwilę zapomnieć o Karolu.
            – Tak, ten co ci o nim wspominałam. Od dwóch tygodni ten sam, ale dzisiaj po raz pierwszy z nim rozmawiałam. – Emilia zrobiła wielkie oczy, jakby Łucja powiedziała coś niestosownego.
            – I co mówił? – zapytała, pochylając się w jej stronę. Dziewczyna poczuła wtedy zapach wanilii i niezapominajek. Nie miała wątpliwości, że to perfumy babci tak pachniały. Używała tego samego zapachu odkąd Łucja sięgała pamięcią.
            – Powiedział… – zająknęła się, bo to, co miała na myśli, było co najmniej niedorzeczne. – Powiedział, że katastrofa w elektrociepłowni to nie przypadek. Potem, hmm... potem wspominał coś o rdzeniu i o tym, że został skradziony.
            – Ten rdzeń? – dopytywała Emilia, wyraźnie zaintrygowana.
            – Tak – przyznała. Ta rozmowa wydawałaby się Łucji bezsensowna, gdyby nie fakt, że babcia na chwilę zapomniała o dręczącym ją smutku. Może to tylko doraźny środek przeciwbólowy, ale i tak była zadowolona.
            – Jesteś pewna, że mówił o rdzeniu? – Głos babci zdradzał niepokój, który Łucja wyczuwała także w zachowaniu bezdomnego ze snu.
            – Babciu, co się stało? – zapytała, widząc jak staruszka błądziła przerażonym wzrokiem po pokoju. Łucja nie spodziewała się, że jej sny zrobią na niej takie wrażenie.
            – Nie nic – ucięła. Zaśmiała się nerwowo, jakby chciała pokazać, że naprawdę miała wszystko pod kontrolą.
            – Na pewno? Może powinnaś się położyć? Jak chcesz, to przeniosę się do ciebie na kilka dni. Miałabym na ciebie oko, gdybyś…
            – Nie trzeba, moje drogie dziecko. Masz swoje sprawy i pracę, a ja jakoś sobie radzę – odparła. – Poza tym, nie jestem aż taka stara i niedołężna, jakby się wam, młodym, wydawało.
            Znowu się zaśmiała. Tym razem wyglądała na nieco bardziej wyluzowaną. Jednak Łucja miała świadomość, że czasami człowiek widzi to, co chciałby zobaczyć.
            – Po prostu się o ciebie martwię i nie chcę tylko stać z boku, i patrzeć.
            Na moment zapadła cisza. Łucja wsłuchiwała się w łagodne buczenie lodówki. Ten staroć zawsze pracował głośno, ale babcia nie chciała kupić nowej, bo nie pasowałaby do wystroju staroświeckiej kuchni. Poza tym, staruszki nie pociągał internet rzeczy i inteligentny sprzęt kuchenny.
            – Wiesz co? – zagadnęła. Łucja popatrzyła na nią z zainteresowaniem. – Przypominasz mi Tomka.
            – Jakiego Tomka?
            – Odkąd odszedł, nikt nie opiekował się mną w taki sposób. Nawet twój dziadek nie rozumiał moich potrzeb równie dobrze, co Tomek. – Łucja patrzyła na babcię pytającym wzrokiem. – Był moją pierwszą miłością. Poznałam go pięćdziesiąt cztery lata temu. Spotykaliśmy się przez ponad rok, a potem nasze drogi się rozeszły i już więcej o nim nie słyszałam. Czasami wyobrażam sobie, że on wciąż gdzieś sobie żyje, ale to niemożliwe, a przynajmniej mało prawdopodobne.
            Babcia rozsiadła się w bujanym fotelu i była gotowa do opowieści. Łucja początkowo przestraszyła się, że staruszce coś się pomieszało. Bała się o nią, ale przecież nie znała jej przeszłości. Emilia mogła mieć w młodości mnóstwo przygód, a na starość tylko udawać zakochaną w książkach wdowę.
            – Był taki jak ty i ja. Daleko mu było do tych wszystkich galopujących ludzi, którzy nawet nie przeproszą, gdy zderzą się z tobą na ulicy. Wynaleźli nam promy kosmiczne, ale czy ktoś wpadł na to, dlaczego wciąż potrącamy się na chodnikach? Tomasz był prawdziwym artystą. Twierdził, że będzie malował zawodowo – zaśmiała się, jakby przypomniała sobie najlepszy żart, jaki w życiu słyszała. – Podziwiałam jego determinację, bo w tamtych czasach już prawie nikt nie malował.
            Łucja miała tego świadomość, bo najstarsze obrazy o jakich słyszała, pochodziły z końca dwudziestego pierwszego wieku. Aparaty fotograficzne rozwinęły się do tego stopnia, że nikt nie zawracał sobie głowy malunkami, a do rangi sztuki urosło robienie zdjęć, głównie przez młodzież pochodzącą z dobrze sytuowanych rodzin, które było stać na najlepszy sprzęt.
Kolejne stulecia stanowiły duże przemiany nurtów w sztuce. W modzie znowu zagościła metalurgia i odlewane rzeźby, i  ludzie niemal całkiem zapomnieli o obrazach leżących gdzieś w piwnicach pustostanów albo w składnicach pozamykanych galerii sztuki.
            – Co się stało z jego obrazami? – zapytała, licząc, że uda się jeszcze jakiś zdobyć. Tomek na pewno nigdy nie został doceniony, ale tak poważny deficyt prawdziwych obrazów mógł wynieść samouka na piedestał. W Nowej Warszawie nie brakowało kolekcjonerów starych płócien. Łucja znała przynajmniej kilku, którzy ukrywali w swoich domach skarby światowej kultury. Kiedyś było to zbrodnią, obecnie prawie nikogo to nie obchodziło.
            – Nie wiem, pewnie je gdzieś schował i zaginęły – wzruszyła ramionami. – Namalował kiedyś mój portret, ale on też zniknął.
            – Dlaczego za niego nie wyszłaś? – Łucja zadała pytanie, którego chyba sama nie spodziewała się usłyszeć. Oczy Emilii zrobiły się wielkie jak spodki, ale po chwili zdziwienie zastąpiła złość.
            – Ech, rodzice uważali, że jest dziwny i nie przyjęli go do rodziny – odparła, kręcąc głową. – Byliśmy w rozpaczy. Nie mogliśmy się z tym pogodzić – westchnęła. – Potem pojawiła się misja. Tomek chciał mnie zabrać, ale to było zakazane. Musiałam zostać, a on… – Zrobiła pauzę, żeby otrzeć łzę płynącą jej po policzku. – A on odszedł ze świata, który go nie akceptował.
            Łucja pokiwała głową, czując, że nie powinna już o nic pytać, choć nurtował ją temat misji. Emilia także milczała, wpatrując się w pustą przestrzeń za plecami wnuczki.
            – Zdaje się, że wyszłam za twojego dziadka, bo bałam się być sama. Czasami myślę, że nauczyłam się go kochać, ale nigdy nie przestałam myśleć o Tomku – powiedziała. Łucja wpatrywała się w nią szklistymi oczyma. Zastanawiała się nad prawdziwością usłyszanej opowieści. Chciała coś powiedzieć, ale nie umiała znaleźć właściwych słów. Patrzyła na babcię i widziała w niej siebie za kilkadziesiąt lat.
            W głębi duszy miała świadomość, że czekał ją podobny los. Zegar tykał, czas nie przestawał jej zabijać, a ona wciąż nie spotkała kogoś, z kim potrafiłaby żyć.
            – To przykre – wyszeptała.
            Pomyślała o Karolu i o tym, że oddałaby wiele, żeby przeżył. Tylko w taki sposób mogłaby odciągnąć babcię od czarnych myśli.
            Przykro mi, ale Karol chyba nie jest mi potrzebny w żadnym innym celu.
            Miała dreszcze na samą myśl, jakie to było okrutne, ale nie potrafiła myśleć inaczej. Wolała nie oszukiwać swojego serca w tych trudnych czasach. Dusza nie miała już racji bytu i nie mogła zwyciężyć z mózgiem w boju o władzę nad współczesnym człowiekiem. Łucja wciąż balansowała gdzieś na granicy tych dwóch światów, mając świadomość, że nie tylko ona borykała się z własnym sumieniem.
            Świat był brudny i z czasem stawał się coraz bardziej zasyfiony. Łucja obracała się na nim i sama powoli nasiąkała tym nieznośnym zapaszkiem unoszącym się w powietrzu.
            Każdy dzień był dla niej walką o przetrwanie. Znała mnóstwo dobrych ludzi, ale z przerażeniem dostrzegała, że i oni stawali się z czasem nieczuli. Z taką perspektywą bała się czasów, które dopiero miały nadejść, skoro dwudzieste czwarte stulecie odznaczało się wszechogarniającą znieczulicą.

            – Włącz telewizor – powiedziała babcia. Łucja kiwnęła głową i podeszła do odbiornika wiszącego na ścianie. W większości domów montowało się telewizory w ścianach, żeby nie zajmowały miejsca. Reszta sprzętu była na tyle zminiaturyzowana, że mieściła się w zasadzie w każdej dziurze i działała bezprzewodowo.
            U siebie Łucja prawie nigdy nie włączała odbiornika. Wystarczał jej komputer, bo telewizor wyświetlający tylko telewizję internetową to w tych czasach zbędny luksus, na jaki nie mogła sobie pozwolić. Żałowała, że babcia sprzedała kiedyś bardzo stary odbiornik, który zdobyła na jakimś zakazanym pchlim targu.
Mimo, że cała Polska składała się z kilkunastu wielkich metropolii, uchowały się jeszcze wioski, w których czas płynął wolniej, a kupienie starego rupiecia nie stanowiło problemu. Mnóstwo ludzi wydawało fortuny, żeby posiąść przedmioty wystawiane na wioskowych bazarach.
            W żadnej epoce nie brakowało świrniętych kolekcjonerów z grubymi portfelami. Centralny rząd doskonale to rozumiał, dlatego wprowadzono bezwzględny zakaz handlu przedmiotami niewiadomego pochodzenia. Żandarmi co jakiś czas odwiedzali takie zapadłe mieściny. Mieli prawo konfiskować mienie niejasnego pochodzenia i robili to na potęgę. Ludzie burzyli się przeciwko temu, ale niewiele mogli zdziałać w państwie o scentralizowanym rządzie, który stał murem za swoimi urzędnikami.
            Kiedy Łucja nacisnęła klawisz „power” pod ekranem, telewizor jęknął, potem zabrzęczał jak trzmiel, aż wreszcie pojawił się obraz i rozbrzmiał skrzekliwy głos prezydenta.           Łucja wróciła na łóżko i dopiero wtedy spostrzegła karzełka krzyczącego z prowizorycznej sceny, za którą rozgrywał się prawdziwy miejski dramat.
– Stanęliśmy w obliczu tragedii, ale nie martwcie się – mówił głosem, który nie mógł należeć do tak małego człowieczka, ale wzmacniacz zrobił swoje – już niedługo odzyskacie prąd, a za dwa tygodnie w domach znowu będzie ciepła woda!
Wyszczerzył zęby i rozłożył ręce, jakby chciał przytulić do serca tłum zgromadzony przed sceną. Ludzie zaczęli wrzeszczeć i wygrażać, ale ich słowa szybko ucichły, a w tle rozbrzmiała smutna melodia nawiązująca do listy ofiar wyświetlonej na pasku u dołu ekranu.
            Łucja poczuła gęsią skórkę, kiedy okazało się, że potwierdziły się ich najgorsze obawy. Wśród zabitych znalazł się Karol. Jego imię i nazwisko wyróżniało się na tle długiej listy innych robotników podzielających jego los.
            Babcia znowu zaczęła płakać. Nie było już nadziei na to, że Karol ukrył się w jakiejś bezpiecznej odnodze, kiedy wybuch wstrząsnął miastem. Jego ciało zostało znalezione i czekało w okręgowej kostnicy na identyfikację. Łucja wyobraziła go sobie leżącego na stalowym katafalku, okrytego białym materiałem, z plakietką przywieszoną do palucha prawej stopy.
            Próbowała odrzucić od siebie ten obraz, ale nie mogła, bo w  przeszłości studiowała medycynę. Potrzebowała około roku, żeby zrozumieć, że to nie dla niej. Zajęła się archeologią i historią, ale i tak zdążyła poznać kostnicę od wewnątrz i obcować z nieboszczykami.
            Od tamtej pory śmierć miała dla niej zupełnie inne znaczenie niż dla przeciętnego człowieka. Była nie tyle smutna, co przerażająca. Kojarzyła się Łucji z przedmiotowością i obojętnością, która dotyczyła nie tylko samych zmarłych, ale również lekarzy zajmujących się sekcjami zwłok. Kiedy pomyślała o Karolu, wyobraziła sobie siebie na takim samym aluminiowym katafalku i zdjął ją wielki strach przed tym, co nieuniknione również dla niej.
            Czasami zastanawiała się, jak to jest być pracownikiem domu pogrzebowego. Często śniło jej się, że nie udało jej się rozpocząć kariery neurochirurga i została patologiem. Zwykle budziła się, zanim przyłożyła skalpel do białej jak brzuch ryby klatki piersiowej nieboszczyka leżącego przed nią na stole, ale i tak czuła się na tyle wystraszona, by mieć kłopoty z ponownym zaśnięciem.
            – Dlaczego go to spotkało? – zapytała Emilia, płacząc. – Dlaczego on? – Łucja ściskała wargi, walcząc ze wzbierającą w niej rozpaczą i jakoś zdołała się opanować.
            Pocieszała babcię i nawet nie zauważyła, kiedy program się skończył i transmisja wygasła, pochłaniając w nicości postać prezydenta.
6
            – Wypierdalaj stąd, kundlu! – wrzasnął któryś z gapiów. Miał na to odwagę, bo właściwie każdy coś krzyczał. Żandarmi krzątali się w tłumie, wyłapując co jakiś czas tych, którzy rzucali się najzapalczywiej, ale i tak nie zdołali opanować wrzawy. Husowski przeciskał się między skandującymi ludźmi, uważając by nie wpaść w łapy rozwścieczonych mundurowych. W głębi duszy był dumny z tych ludzi, którzy gotowi byli zabić prezydenta miasta, gdyby tylko zszedł ze sceny i stanął dostatecznie blisko (oczywiście bez eskorty swoich goryli).
Żałował, że wśród narastającego tumultu nie rozległ się huk wystrzału, który powaliłby ważniaka stojącego na prowizorycznej scenie. Cóż, nikt nie spodziewał się wizyty prezydenta, mimo że okoliczności tragedii mogły na to wskazywać.
            To miasto po prostu nigdy nie widziało go przechadzającego się wśród ludzi. Wszyscy przywykli, że ukochał ponad życie swoje biuro w ratuszu i ani myślał wychodzić z niego do obywateli. Nie licząc tych kilku wyjątkowych okazji, kiedy pokazywał się publicznie.
            Tłum skandował, że zabije szczura jak tylko zejdzie z podestu. Krzyczeliby tak jeszcze długo, gdyby nie przeraźliwy huk pociągu przejeżdżającego nad ich głowami. Nagle wszyscy zamilkli, kuląc się jak zbite psy, jakby zapomnieli o niemal setce pociągów, które każdego dnia przejeżdżały po metropolitarnych torowiskach (zaledwie piętnaście metrów nad ich głowami).
            Między wieżowcami rozwieszona była prawdziwa sieć dróg kolejowych, które powstały niecałe sto lat temu. Dziadkowie tych wszystkich ludzi stłoczonych przed sceną budowali trakcje i układali tory. Wielu z nich zginęło podczas prac, a ku ich pamięci, na specjalnych platformach przy torowiskach, stały maleńkie, mosiężne figurki. Każda z nich przedstawiała robotnika przy pracy, a na postumencie widniało imię i nazwisko oraz przedział życia.
            Kolej musiała zostać rozbudowana, bo w niektórych rejonach miasta nie dało się zbudować metra, ponieważ pod ziemią zaczęto umieszczać coraz więcej parkingów (do momentu, kiedy władze miasta musiały zakazać posiadania więcej niż jednego samochodu w rodzinie). Choć obostrzenia wydawały się rozsądne, i tak nie sprawdziły się wobec rosnącej populacji Polaków.

            Blondyn również się skulił, ale nie ze strachu. Jego zachowanie było spowodowane obawą przed kolejnym pochwyceniem przez strażników. Wyprostował się dopiero, kiedy zyskał pewność, że nie rzucał się w oczy. Wpatrywał się w prezydenta, który zdawał się nie usłyszeć pociągu.
            – Proszę zachować spokój. Uruchomimy ogrzewanie jak tylko będzie to możliwe – powtarzał jak mantrę, ale nikt go nie słuchał. Kiedy stukot stalowych kół ucichł, pozostawiając w powietrzu wirującą chmurę rdzawego pyłu, tłum znowu zaczął skandować.
            – Wynoś się! Wynoś się! – Okrzykom nie było końca, a zdesperowani żandarmi wyjęli z kabur pistolety. Któryś z nich otworzył ogień. Rozległ się huk wystrzału, a potem jakaś kobieta wrzasnęła w niebogłosy.
            – Ten drań ją trafił! ZABIJCIE GO! – wrzasnął jakiś mężczyzna, a Husowski zaczął szukać go wzrokiem. Myślał już tylko o tym, żeby urwać jaja palantowi, który odważył się strzelać. Z daleka dostrzegł znajomego oficera, który stał z dymiącym pistoletem w ręku i rozglądał się nerwowo. Szukał wsparcia u kolegów, ale nikt nie raczył mu pomóc. Wszyscy żandarmi zniknęli nagle z horyzontu, zaś chłopak został sam na placu boju. Ludzie byli przestraszeni, ale gotowi na wszystko.
            Rozwścieczony tłum naparł na niego i rozpętała się straszliwa burza. Husowski rzucił okiem na prezydenta, który wykorzystał chwilę nieuwagi ludności i czym prędzej zszedł z podestu, i zniknął w swoim helikopterze. Zanim tłum zdążył zareagować, śmigłowiec wzbił się w powietrze i zginął we mgle.
            – Ratunku! – wrzeszczał żandarm. Ludzie rzucili go na ziemię i zaczęli kopać. Potem rozległy się strzały. Blondyn spojrzał po ludziach. Dostrzegł jak kilka osób z tłumu padło na ziemię, ale w pobliżu nie było żadnego mundurowego.
            Jego broń musiała wypalić – pomyślał i zaczął przeciskać się przez tłum okładających go ludzi. Kiedy dotarł na miejsce, chłopak leżał w kałuży krwi, a jego głowa wyglądała jak rozdeptany arbuz. Husowski odwrócił wzrok i odsunął się na bok, myśląc, że dość się już napatrzył na okrucieństwo podczas potyczek z kloszardami, które miały miejsce w Śląskiej Metropolii.
           
            Wielu zdawało się zapomnieć o elektrociepłowni. W zadymionej dzielnicy czas zatrzymał się na chwilę, a ludzie podzielili się na kilka grup. Pierwszą z nich były kobiety, które niezależnie od rozwoju wypadków stały pod płonącym budynkiem i płakały za zmarłymi mężami. Drugą grupę stanowił rozwścieczony tłum, który początkowo chciał bronić interesów zrozpaczonych kobiet, ale kiedy pojawił się prezydent, wszyscy pomyśleli o mordzie – niestety jedyną ofiarą został niedoświadczony żandarm, który niepotrzebnie użył służbowej broni.
            Trzecią grupę stanowili gapie wyglądający przez okna obskurnych bloków wciśniętych między wysokie wieżowce. Nie starczyło im odwagi, żeby wyjść na ulicę, ale może najlepszym co zrobili, było pozostanie w domach. Blondyn zdawał sobie sprawę, że urząd miasta nie zostawi tak burdy, podczas której zginął żandarm. Ktoś musiał za to beknąć.
Żandarm może i był głupi, ale stanowił ogniwo aparatu przymusu, więc jego służbowym obowiązkiem było zostać przy życiu i opanować tłum rządny mordu. Nie udało mu się, więc wina za to będzie zrzucona na jakiegoś przypadkowego obywatela.
Husowski nie miał wątpliwości, że tak będzie – najpewniej podejrzanie wyglądający emerytowany żołnierz. Wkrótce prezydent weźmie swoich żołnierzy na przesłuchanie i któryś z nich na pewno przypomni sobie: „Był taki jeden, którzy podawał się za byłego żołnierza. Mówił, że walczył z Ruskami!”. Wtedy wszystko stanie się jasne, a on i jego rodzina znajdą się w wielkim niebezpieczeństwie. W czasach czipowanego społeczeństwa, ciężko było się ukryć jak kameleon.

Musiał uciekać, więc wybrał jedną z najciemniejszych uliczek jakie znał w okolicy. Pomyślał, że niewiele jej brakowało do miana przedsionka piekła. Nie wiedział, że już od dawna dzieciaki nazywały ją lucyferską bramką. Udało mu się przedrzeć przez tłum, który tłoczył się na głównym deptaku przed elektrociepłownią i szybko dotarł do lucyferskiej bramki. Przedarł się przez kubły na śmierci porozstawiane przed tylnymi wejściami do licznych barów szybkiej obsługi. Minął po drodze paru bezdomnych grzebiących w śmieciach. W powietrzu królował zapach ekskrementów i zepsutego jedzenia.
W Nowej Warszawie w żadnym dystrykcie nie brakowało osiedli nędzy, skrzętnie ukrytych między wysoką i względnie nowoczesną infrastrukturą. Tak naprawdę, od co najmniej stu lat, miasto wyglądało jak opuszczona platforma wiertnicza. Pełno tu było pustostanów na obrzeżach i wysokich, stalowych konstrukcji w centrum (nie wspominając nawet o pajęczynach torowisk). Miasto funkcjonowało niezależnie na trzech poziomach, gdzie ulica była zaledwie parterem.
Do slumsów trafiali nie tylko najbiedniejsi mieszkańcy Nowej Warszawy, ale i ludzie, którzy nie potrafili się odnaleźć wśród wysokich do nieba wieżowców ustawionych tak blisko siebie, że człowiek miał wrażenie, że był zaledwie karaluchem biegającym między meblami w przestronnej kuchni.
Inni mieszkali w najtańszych ruderach na suburbiach, których okna wychodziły na ściany przeciwległych budynków, równie nędznych co ten, w którym rezydowali. Blondyn potrafił jednak wskazać co najmniej kilka osób, które nie zamieniłyby życia w slumsach na apartamentowiec z widokiem na skrzyżowanie torów kolejowych piętnaście metrów nad ziemią. Sam wybrałby opcję z widokiem na przeciwległy blok. Przy odrobinie szczęścia okna jego kuchni wychodziłyby na sypialnię atrakcyjnej studentki. Gdyby miał jeszcze więcej farta, to taka śliczna dziecinka nie miałaby w oknach firanek i prezentowałaby swoje wdzięki każdego wieczora tuż przed pójściem spać.
Husowski szedł długą uliczką, rozmyślając o tym czy ktokolwiek, poza kilkoma kloszardami, mógł go zauważyć.
Najbardziej obawiał się jakiegoś zielonego bęcwała, który do awansu w żandarmerii potrzebował złapać takiego awanturnika jak on. W końcu „pobił na śmierć” gwardzistę i zrobił w wała jego kolegów.
Przy odrobinie szczęścia dorzucą takiemu gamoniowi ze dwie gwiazdki na pagonach. Husowski nie mógł na to pozwolić. Biegł dalej, omijając błoto i psie (może nawet ludzkie) gówna, w których mógł zostawić po sobie choćby odcisk buta. Pędził jak w amoku. Okolica, w której się znalazł, przypominała dzielnice nędzy w Metropolii Śląskiej zamieszkiwane wyłącznie przez kloszardów. Miał ciarki na plecach, kiedy przypomniał sobie jak tam było niebezpiecznie. Przy nich, te warszawskie slumsy były jak jacuzzi przy dziurawej wannie.
Nagle poczuł szarpnięcie w bok i ból w przedramieniu.
Wzięli mnie z zaskoczenia! Kurwa mać! – pomyślał i poczuł się jak topielec, machający bezradnie rękoma w odmętach zimnej wody.
Zaczął się szarpać i udało mu się wyswobodzić z uścisku, ale ciemność w jakiej się znalazł, na powrót skrępowała mu ruchy.
– Co się dzieje?! – wrzasnął. Ktoś zaczął syczeć, żeby się zamknął, ale on ani myślał przestać. – Kto tu jest?
– Ciszej bądź! – warknął nieznajomy głos, a w pomieszczeniu rozbłysło światło. Oczom blondyna ukazał się siwy mężczyzna w workowatych ciuchach i zmierzwionej czuprynie. Patrzył na niego bystrym wzrokiem i wciąż przyciskał palec wskazujący do warg. Husowski usłyszał brzęczenie jarzeniówek pod sufitem. Kusiło go, żeby rozejrzeć się po przestronnym pomieszczeniu, ale wolał nie spuszczać dziadygi z oka.
– Ile ci zapłacili, żeby mnie zgarnąć? – zapytał, zaciskając pięści. Pomyślał, że jeśli go unieszkodliwi, to jeszcze zdoła uciec.
– Z nikim nie trzymam, chłopie. Ratuję ci dupsko przed żandarmami! – syknął starzec. – Spójrz przez judasza – polecił. Husowski ani myślał to zrobić.
Rozejrzał się za to po pomieszczeniu, w którym aż roiło się od dziwnych sprzętów elektronicznych, metalowych szafek i przeszklonych gablot, z których błyskały kolorowe światełka. Miał wrażenie, że trafił do serwerowni jakiejś dużej korporacji.
Starzec odsunął się na bok, ukazując w ten sposób drewniane biureczko schowane wśród plątaniny kabli i elektronicznych zabawek. Na blacie leżały słuchawki podłączone czerwonym kablem do pikającego radioodbiornika.
– Pracujesz dla żandarmerii?
Starzec energicznie pokręcił głową.
– Przecież mówiłem, że nie! Spójrz przez judasza, chyba tu idą!
Staruszek odsunął się w głąb pomieszczenia. Husowski poczuł się trochę bezpieczniej, więc odwrócił się i przyłożył oko do wizjera. Zobaczył cienie kilku przebiegających mężczyzn i usłyszał ich głosy. Rozmawiali o czymś, ale nie zdołał zrozumieć ich słów.
– Skąd wiedziałeś, że tędy przejdą? – zapytał, odwracając się do starca. On niewiele myśląc podszedł do starej szafy na płaszcze, otworzył ją i stanął z boku, żeby nie zasłaniać gościowi widoku. Wewnątrz został umieszczony jakiś mechanizm ze światełkami oraz niezliczoną ilością przycisków i gałek.
– Od lat podsłuchuję tych sukinsynów – powiedział. – Włączyłem radio jak tylko usłyszałem o katastrofie. Nawet nie wiesz, co te chujki mówią o nas, kiedy nie wiedzą, że ktoś ich słyszy – dodał, zaciskając zęby ze złości.
Husowski zrobił krok wprzód, a potem zatrzymał się, spoglądając na staruszka. Kiedy zobaczył przyzwalające skinienie głowy, podszedł do szafy i przyjrzał się jego arsenałowi.
Starzec musiał być w młodości inżynierem maszyn albo programistą. Jacek nie znał się ani trochę na elektronice, więc podziwiał każdego, kto potrafił zbudować coś bardziej skomplikowanego niż czajnik elektryczny.
– Domyślam się, że nas nienawidzą. Tak samo jak ten skurwiel – odparł, a starzec pokiwał głową z aprobatą. W tym mieście żył tylko jeden prawdziwy skurwiel i nikt nigdy nie miał wątpliwości, o kim była mowa.
– Nie pomógłbym ci, gdyby nie to urządzenie. Mówili przez radio, że chcą cię znaleźć i na miejscu zabić. Ponoć zakatrupiłeś jednego z tych sukinkotów! – rzucił podekscytowany.
– To nie ja go zabiłem – odparł. Staruszkowi zrzedła mina. – Ktoś inny to zrobił, a ja po prostu… najbardziej rzucałem się w oczy – dodał, sądząc, że to wersja najbliższa prawdzie.
– To tak naprawdę nie ma znaczenia. Jesteś boha…
Starzec przerwał, kiedy rozległa się seria trzasków i drzwi wejściowe wypadły z zawiasów. Ktoś wrzasnął, a w powietrzu zaczął rozchodzić się smród gazu pieprzowego i czarny jak smoła dym. Blondyn poczuł uderzenie w głowę, ale zanim stracił przytomność, usłyszał dwa strzały i jęk staruszka.
7
Łucja nie zdawała sobie sprawy z tego, co od rana działo się przed budynkiem elektrociepłowni. Siedziała z babcią, a ta wciąż nie mogła się uspokoić. Dziewczyna zerknęła na zegarek i wiedziała już, że nie zdąży wrócić do domu przed popołudniowymi korkami. Myślała o tym, żeby wziąć dzień albo dwa dni wolnego. Miała nadzieję, że kustosz jej wybaczy, wiedząc co się stało.
Wstydziła się, że śmierć Karola była dla niej jedynie wymówką.
– Kochałaś go? – zapytała babcia, kiedy Łucja najmniej spodziewała się jakichkolwiek słów. Przeszły jej po plecach dreszcze, bo nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Emilia doskonale znała się na ludziach i nawet czarna rozpacz nie była w stanie zmylić jej zmysłu poznawczego.
– Kocham moją rodzinę, a Karol był jej częścią – odparła, wierząc, że ukuła najbardziej wiarygodną z możliwych odpowiedzi. Emilia pokiwała głową, wciąż przytulając się do jej piersi. Łucja czuła łzy przeciekające jej przez pory w swetrze. Ostatni raz widziała babcię w tak złym stanie, kiedy zginęli jej rodzice.
– Chyba wszyscy go kochali. Był naprawdę miłym chłopcem – powiedziała. Łucja pogładziła ją po głowie, myśląc, że śmierć wynosiła na piedestał niemal każdego człowieka i nigdy nie była dobrym punktem odniesienia do wystawienia zmarłemu obiektywnej opinii.

***
Jeśli przeczytałeś/aś to serdecznie dziękuję. Od Ciebie zależy, czy kolejne rozdziały będą publikowane na łamach bloga. Jeśli Ci się spodobało, zostaw komentarz lub polub mój Fanpage. :)


Uwaga: Treści publikowane na stronie są mojego autorstwa. Zabraniam kopiowania fragmentów tekstów lub całości bez mojej zgody.



Mateusz Maludziński

2 komentarze:

  1. Podobało mi się. Lubię takie klimaty. Nie wiem czemu trochę mi się to kojarzy z prozą Łukjanienko.
    Pisz dalej. Mnie wciągnęło. Ciekawa jestem ciągu dalszego.

    OdpowiedzUsuń

 
Copyright © 2016. Mateusz M..
Design by Herdiansyah Hamzah. & Distributed by Free Blogger Templates
Creative Commons License