1
Jacek był jedną z wielu ofiar
zdarzeń burzących dawny porządek panujący w metropolii – o ile do dziwactw
można było zaliczyć poczynania bezwzględnych żandarmów i bezkarnego Prezydenta.
Jeśli ktokolwiek dostawał się w ich łapska, to prawie nigdy nie uchodził z
życiem. Jacek Husowski spodziewał się, że już po nim, kiedy dusił się w dymie z
granatów obezwładniających.
Miał wrażenie, że to się nigdy nie
skończy. Paraliżował piekący ból oczu i wszechogarniający wrzask wpadających do
budynku żandarmów. Było tak do momentu aż zapanowała ciemność i całkowita
cisza. Obudził się dopiero, gdy poczuł nagły wstrząs i uderzenie zimna. Chyba
ktoś go szarpał, ale nie był pewien, bo świadomość wciąż brylowała gdzieś
daleko od jego sponiewieranego ciała.
– Obudź się! – Hardy głos, choć dobiegał
z daleka, był niezwykle wyraźny. – Pomóż mu, dalej!
Nagle spadła na niego fala lodowatej
wody. Tym razem czuł to wyraźnie i zdał sobie sprawę, że chwilę wcześniej
również został oblany. Odruchowo zaczerpnął powietrza, ale w ten sposób nałykał
się tylko płynu, który niemal od razu zapłonął żywym ogniem w jego ustach.
Zaczął się dusić, kiedy ciecz dostała się do płuc.
Tonę! – wrzasnął w duchu, a wyobraźnia powiodła
go w toń głębokiego jeziora. Miał wrażenie, jakby miotał się bezradnie w mętnej
wodzie, bez szansy na czyjąkolwiek pomoc.
– Co się… co się d-dzieje?! –
wykrztusił, próbując otworzyć oczy. Kiedy uniósł powieki poczuł ból, jakby
poruszył w ten sposób tysiące szpilek tkwiących w jego przekrwionych oczach.
Próbował się podnieść, ale nie mógł, bo zakuto go w kajdanki, które przytwierdzono
do haka tuż za jego plecami.
– Zamknij się! – Usłyszał niski głos.
Choć nie było ku temu przesłanek, wyobraźnia natychmiast podsunęła mu
barczystego grubasa z brodą, ubranego w mundur żandarma. Może dlatego, że wielu
spośród jego przełożonych w wojsku wyglądało podobnie.
Wspomnienia spadły na niego jak grom z
jasnego nieba. Przypomniał sobie huk wyważanych drzwi i wrzask wielu głosów
połączony z lamentem staruszka. Był jeszcze gryzący dym i strzały, a potem ta paraliżująca
ciemność.
Leżał na posadzce (zapewne w celi
przesłuchań), próbując zignorować piekący ból pod powiekami. Nie wiedział czym
go oblano, ale zapach sugerował, że nie była to zwykła woda.
– Wiemy, że chcesz nas zobaczyć, ale
ten płyn będzie ci bardzo przeszkadzał – powiedział ten sam niski głos. Kiedy
mówił, blondyn usłyszał szuranie w innej części pomieszczenia. Zmysły
podpowiadały mu obecność drugiego żandarma, jednak nie mógł w pełni polegać na
słuchu. Przed dziesięcioma laty, podczas ćwiczeń wojskowych, znalazł się zbyt
blisko miny przeciwpiechotnej i jego prawe ucho wysiadło, a lewe słyszało dużo
gorzej niż powinno. Miał pecha, tym bardziej, że wojskowa pensja i długi nie
pozwoliły mu na leczenie, ani nawet na kupno porządnego aparatu.
– Co robiłeś u tego starego durnia?
– zapytał żandarm. Chyba naprawdę był gruby, bo śmierdział potem z kilometra.
Zadając pytanie, pochylił się nad Husowskim, co wywołało u niego odruch
wymiotny.
– Nie wiem czego szukacie. Jak mam wam,
kurwa, pomóc? Dajcie mi ręcznik, bo zwariuję! – ryknął.
– Słuchaj, bo nie powtórze, gnojcu! –
wycedził przez zęby niczym wściekły pies ujadający na ganku. – Nie pogrywaj, bo
twoja żonka może mieć kłopoty!
Jacek poczuł ucisk w żołądku. Znał te
bestie aż za dobrze i wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby wpadli do jego
domu. Agnieszka traktowała ich mieszkanie jako jedyną bezpieczną przystań w
brudnej i nieprzyjaznej metropolii. Nie chciał, żeby banda uzbrojonych palantów
to zmieniła. Tym bardziej, że oni zadowalali się najbardziej prymitywnymi rozrywkami,
a gwóźdź programu stanowiły zbiorowe gwałty.
– To ten stary wciągnął mnie do swojej
chaty. Więcej nie wiem! – krzyknął, a w odpowiedzi dostał kopniaka w żołądek. Miał
wrażenie, że zagotowały mu się wnętrzności i na moment stracił oddech. Zaczął
rzęzić, a kiedy wreszcie doszedł do siebie, żandarm szurnął nogami i stanął w
głębi pomieszczenia (albo to był ten drugi; Jacek wciąż nie miał pewności).
– Grzeczniej, bo zara zrobie ci dziure
we łbie, złamasie! – Głos żandarma aż kipiał ze złości.
– Nie wiem nic, człowieku – odparł,
wciąż tłumiąc w sobie kaszel. – On naprawdę wciągnął mnie do mieszkania, kiedy
tamtędy przechodziłem.
– Przechodziłeś? A ja, kurwa, myślałem,
że uciekałeś – prychnął. – Byłeś na jatce przed elektrociepłowniom?
Husowski wiedział, że nie mógł się zbyt
długo zastanawiać, żeby nie dać im powodu do wymuszania zeznań. Przemyślał w
pośpiechu możliwe scenariusze i westchnął.
– Uciekałem, ale nie było mnie przy
elektrociepłowni, oficerze – odparł, zmieniając ton na łagodniejszy. Dodał na
końcu zwrot grzecznościowy i choć wciąż nic nie widział, dawał głowę, że
żandarm obnażył zęby.
– Kłamiesz! Widział cie jeden z naszych –
odparł spokojniejszym, ale wciąż złowrogim głosem. – Nie wymigasz sie ze
spiskowania przeciwko Prezydentowi. Jak bedziemy chcieli, to dołożymy ci zamach
stanu.
– Zamach stanu? O czym ty mówisz? – Nie
zdążył ugryźć się w język. Liczył się z kolejnym kopniakiem, ale żandarm zdołał
się opanować. Drzwi celi jęknęły, a Husowski poczuł zimno chłostające go po wilgotnych
policzkach.
– Melduję, że dziadyga nie dał rady. Wykończyliśmy
go na miejscu – powiedział ktoś. Ten głos na pewno należał do młodego żandarma.
Wyobraźnia podsunęła Jackowi cherlawego chłopczyka podobnego do tego, który
został zamordowany przy elektrociepłowni.
Prezydent już się postara o to, by
postawiono tam pomnik ku jego pamięci. Tablica upamiętniająca tragicznie
zmarłych kotłowych też się gdzieś znajdzie, ale w głębi, poza zasięgiem czyjegokolwiek
wzroku.
– Wyduś z niego co sie da, bo jak on też
odleci to wszystko pójdzie sie jebać – rozkazał nowy głos. Jacek miał gęsią
skórkę. Wmawiał sobie, że to z zimna, ale tak naprawdę bał się, że nadszedł
czas na przymusowe zeznania.
Minęło sporo czasu, zanim zdołał uchylić
powieki, nie czując przy tym piekącego bólu. Jednak w celi przesłuchań było tak
ciemno, że na niewiele się to zdało. Dostrzegł jedynie dwie niewyraźne smugi,
które mogły być nogami grubego żandarma lub dwiema smukłymi postaciami w
mundurach.
– Zrobi się – powiedział drugi głos. Husowski
zdał sobie sprawę, że wyrok już zapadł. Pozostało zaczekać na wykonanie. Kiedy
drzwi znowu zaskrzypiały, żandarm zbliżył się do niego z wolna.
– Przypomniałeś sobie cokolwiek,
zasrańcu? – Kopnął Jacka w kostkę. – Obyś coś powiedział, bo inaczej wygarbuje
ci skóre, skurwysynu – wycedził i kopnął go jeszcze raz.
Jacek zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć.
Pomyślał o żonie i synkach, i wiedział, że będzie musiał coś wymyślić. Miał
ciarki na samą myśl, że te bydlaki mogłyby im zrobić krzywdę.
– Dobra, już mówię – jęknął. – Mogliście
mnie tam widzieć, przyznaję się, tyle że uciekłem jak tylko zaczynało robić się
gorąco. Przysięgam.
– Zdaje się, że kolega
nie chce współpracować – zadrwił, choć w głosie żandarma dało się słyszeć
narastającą złość.
Husowski uniósł powieki
na tyle, na ile zdołał, ale i tak nie zobaczył jego, purpurowej ze złości,
twarzy.
– Przysięgam, że mówię
prawdę – powtórzył. Wyobraził sobie Agnieszkę, która w całkowitej dezorientacji
otwiera im drzwi. Pomyślałaby pewnie, że coś mu się stało. Przecież żandarmi
nigdy nie przychodzili do nikogo bez powodu.
Nie chciał nawet myśleć,
co by się stało, gdyby oni dostali się do ich domu. Odrzucił od siebie obrazy,
które przemocą próbowały wedrzeć się do jego głowy. Postanowił grać na zwłokę,
dopóki czegoś nie wymyśli (choć tak naprawdę liczył na uśmiech losu, bo wojna nauczyła
go, że w takich sytuacjach niewiele dało się zdziałać samodzielnie).
– Jackowski, podejdź no do mnie! - warknął gwardzista,
odwracając się na pięcie. – Kolega blondas nie chce współpracować. Zbierz kilku
chłopaków i wybierzcie sie…
– NIE! – Oficer drgnął z
zaskoczenia. Wykonał nieznaczny ruch w stronę drzwi, jakby chciał uciec, ale czym
prędzej zdołał się opanować.
– Zostaw ich w spokoju!
– zawołał Jacek, ale wściekły żandarm pozostał niewzruszony i ponaglił
Jackowskiego skinieniem głowy.
Ten wyszedł z celi, nie zważając na krzyki
więźnia. Oficer podszedł do Husowskiego i bez ostrzeżenia kopnął go w brzuch,
mając nadzieję, że się wreszcie zamknie. Jacek zwinął się z bólu, ale nie
przestał go błagać. Chciał objąć rękoma podbrzusze, jednak uniemożliwiły to
stalowe kajdany. Miał wrażenie, że za chwilę skona z bólu.
– Jeszcze jedno słowo, a
ty i twoja rodzinka skończycie we wspólnym grobie – powiedział najspokojniej
jak mógł. Dyszał, bo kolejny kopniak kosztował go całkiem sporo siły. Husowski
za to nie mógł złapać powietrza w płuca, a każdy płytki oddech wywoływał palący
ból poniżej żołądka.
– Powstrzymaj ich, to
powiem ci wszystko, co wiem – wysapał. Oficer wyprostował się i wbił ręce
w kieszenie.
– Masz mnie za głupka? Przed
chwilom nic żeś nie wiedział. Nie będziesz mi stawiał warunków, parszywcu! – wrzasnął.
– JACKOWSKI! Ruszaj dupsko, masz za pięć minut być w jego domu, bo i ciebie
zabije!
Jacek poczuł jak na te słowa żelazna pętla
zacisnęła się wokół jego żołądka. Odruch wymiotny zaczynał się nasilać, a
paraliżujący strach o rodzinę powodował w nim rosnące poczucie beznadziei.
Chciał płakać, ale nie mógł okazać grubemu oficerowi słabości. Stoczył walkę z
samym sobą o zachowanie spokoju i zdołał wygrać bitwę.
– Twoja żonka na długo
zapamięta wizytę moich chłopców – powiedział żandarm, po czym wyszedł,
zamykając drzwi celi.
– Idź do diabła – jęknął
Jacek, kiedy został już sam. Zgarbił się, czując falę pulsującego bólu po
ostatnim kopniaku i zaczął płakać.
2
Łucja czekała na autobus. Siedziała na ławce pod wiatą jak zahipnotyzowana. Nawet
nie zauważyła, że po drugiej stronie ulicy stał jakiś chłopak i się jej
przyglądał. Ocknęła się z zamyślenia dopiero, gdy do niej podszedł i klepnął ją
w ramię.
– Cześć – powiedział, a ona podskoczyła z przerażenia.
– Przestraszyłem cię? – zapytał, widząc jej minę. Kiedy doszła do siebie,
popatrzyła na niego i pokręciła przecząco głową.
– Co tu robisz? – zapytała. – Spodziewałam się, że
siedzisz w barze.
Zaśmiał się i usiadł obok niej.
– Na szczęście szef daje mi czasem wolne. – Łucja
złapała się za głowę, jakby nagle poczuła ból. Westchnęła.
– Przepraszam. Zamyśliłam się.
Wygląda
dziwnie, pomyślał i wepchnął ręce w kieszenie dżinsowej kurtki. Oczywiście,
że miała jakiś problem, ale na tym etapie odnawiania znajomości wolał nie
dociekać. Minęło zbyt wiele lat od czasu, kiedy ich stosunki były bliższe
przyjacielskim.
– Każdy czasem może – rzucił.
– A co u ciebie? – Miał wrażenie, że zapytała go o to
wyłącznie z grzeczności, ale postanowił udawać, że tego nie wyczuł. Popatrzył
na nią z nikłym uśmiechem i wzruszył ramionami.
– Właściwie nic ciekawego. Siedzę w
barze od świtu do nocy. Akurat dzisiaj dostałem wolne i mogłem spotkać się ze
znajomymi. Nie tak sobie wyobrażałem dorosłe życie i pracę marzeń, ale co mam
zrobić? Skoro nie mam rodziny, nie dręczą mnie wyrzuty sumienia, że nie
poświęcam jej czasu – odparł. – Wkurza mnie to. Żeby chociaż włączyli światło,
to nie musiałbym codziennie rozstawiać świeczek w każdej pieprzonej dziurze, a
potem gasić nad ranem. Nie mam nawet czasu się wyspać.
Od stuleci, życie większości
mieszkańców Nowej Warszawy ograniczało się do pracy, jedzenia i spania.
Niewielu ludzi dysponowało największym dobrem luksusowym dwudziestego czwartego
wieku – czasem wolnym. Łucja i Łukasz nie mieli go za grosz, co automatycznie
spychało ich do najniższej klasy zjadaczy chleba.
– Czyli nie było u was inspekcji
przeciwpożarowej – stwierdziła. Łukasz uniósł brwi zaskoczony. – Dzisiaj trzech
kolesi przyszło do muzeum. Rozejrzeli się, poudawali zwiedzających, a potem
wlepili kustoszowi taki mandat, że przez resztę dnia jechał po nas jak po łysych
kobyłach. Tak, jakby to któreś z nas nasłało na niego tych inspektorów. Głupi
kutas.
Łukasz parsknął śmiechem, ale niemal
od razu spoważniał.
– Co to za inspekcja? Pierwsze
słyszę.
Kiedy podjechał autobus, oboje
wsiedli i zajęli miejsca z tyłu.
– Nic dziwnego, bo Prezydent
stworzył ją dopiero po katastrofie w elektrociepłowni. Nie wiem po co –
powiedziała. Mówiła trochę ciszej, choć zdawała sobie sprawę, że siedzący
wokoło ludzie i tak nie znali kontekstu rozmowy. – Może ten palant chce łatać
mandatami dziurę w budżecie miasta – rzuciła. – Ludzie paplają różne rzeczy.
Włos się jeży na głowie, kiedy ktoś gada, że wybuch nie był przypadkowy.
Przeszły ją ciarki, gdy słysząc własne słowa
pomyślała, że w takim układzie Karol nie musiałby umierać. Spojrzała na Łukasza.
Jego oczy zapłonęły. Przybliżył usta do jej ucha, by nikt nie mógł go usłyszeć.
– Mówiłem ci, że mój szef to kawał
chuja? – Łucja się uśmiechnęła. – W barze nie będzie kontroli, nawet gdyby inspektorzy
przetrząsnęli każdą dziurę na Dworcowej.
– Skąd wiesz?
– On ma plecy szerokie jak Trzecia
Aleja w Śródmieściu – powiedział, rozkładając ręce, jakby chciał w ten sposób
pokazać rozmiary ulicy. – Może dlatego o nich nie słyszałem – dodał.
Robot zakomunikował z głośników, że autobus zbliżał
się do stacji, więc Łucja poderwała się z miejsca, a Łukasz ruszył za nią.
Kiedy wysiedli, szli przez chwilę w
milczeniu. Jej blok stał zaledwie trzy ulice od przystanku. Łucja patrzyła
kątem oka na Łukasza, który kroczył obok niej, pogrążony w myślach. Nie mogła
zrozumieć, dlaczego taki porządny chłopak pracował dla mężczyzny sympatyzującego
z Prezydentem.
Czy
aż tak wiele się zmieniło od czasów szkolnych?
Łucja poczuła znajomy smród spalin
wydostający się z kominów fabryk leżących na południu metropolii. Wiatr znowu
wiał w stronę Czwartego Dystryktu – noc jak każda inna.
– Naprawdę pracujesz dla niego,
wiedząc jakim jest świnią? – zapytała.
Popatrzył na nią trochę zaskoczony.
– Mam dwadzieścia siedem lat, nie nauczyłem
się żadnego lepszego zawodu i zalegam z czynszem za trzy miesiące – wyliczył. –
Nie mówiąc już o jedzeniu i o tym, że nie chodzę w brudnych ciuchach. Jak
widzisz, nie mam innego wyjścia – powiedział i wzruszył ramionami.
W zasadzie rozumiała jego sytuację.
Kiedy żyli rodzice, nie miała kłopotów z pieniędzmi, ale odkąd przyszło jej samej
utrzymać wielki dom i siebie samą, doceniła wartość każdej pensji.
Nie,
żebym kiedykolwiek była rozrzutna.
– W takim razie witaj w klubie
biedaków. W tym mieście nie ma dla nas perspektyw – ściszyła głos, zdawszy
sobie sprawę, że nieopodal, na ławce siedziało dwóch facetów.
– Popatrz tylko na tych dwóch – powiedziała.
– Niby są bezdomni, ale tak naprawdę nie wiadomo czy to nie szpicle. A jeśli
nie, to współczuję, bo nie tylko dla młodych nie ma perspektyw w tym zafajdanym
mieście.
– Wiem, nie musisz mi mówić, że źle
się dzieje.
Łukasz przystanął i pokazał palcem
na ciemną uliczkę, gdzie nie działały miejskie latarnie.
– Tam mieszkam – powiedział.
Łucja znała te rejony i wiedziała, że nie należały do
przyjaznych. Roiło się tam od kloszardów i pijanych robotników wracających nocą
do domów.
– Nieciekawa okolica.
– Nie stać mnie na nic lepszego, ale odkładam i może
kiedyś przeniosę się do D5. Nawet nie myślę o Śródmieściu, poza tym, nie wiem
jak można żyć przy tych otwartych kanałach – rzucił i uśmiechnął się do Łucji. Odwzajemniła
uśmiech, ale skrzywiła się, jak tylko przypomniała sobie jak była ostatnio w
centrum i o mało się nie porzygała.
– No dobra, to do zobaczenia –
powiedziała. Rzadko wracała do domu o tak późnej porze i trochę się bała. Chciała
poprosić go, żeby ją odprowadził, ale w porę ugryzła się w język. Od kilku lat
starała się nikomu nie okazywać słabości i wychodziło jej to całkiem nieźle.
Popatrzyła najpierw w stronę ciemnej
uliczki schowanej między dwoma wysokimi budynkami, a potem obróciła głowę w
kierunku serca dystryktu. Tu latarnie stały tylko w centrum, gdzie mieszkali
bogatsi obywatele. Biedota chodziła po ciemku, a Łukasz miał iść tam, gdzie
nikt normalny nie zapuściłby się w środku nocy.
– Do zobaczenia – powiedział. Wepchnął ręce w
kieszenie i ruszył w swoją stronę. Łucja patrzyła przez chwilę za nim, a potem
sama obróciła się na pięcie i czym prędzej poszła do domu. Poczuła się trochę
pewniej, kiedy znalazła się w zasięgu lamp. Rozganiały cienie i dodawały jej
otuchy. Potrzebowała poczuć się bezpieczna, bo w okolicy nie brakowało przestępców,
drobnych złodziejaszków i prostytutek, ale i tak było lepiej niż w najbiedniejszych
częściach miasta.
Kiedy była już prawie pod blokiem, cieszyła się, że za
chwilę skryje się w przytulnym mieszkaniu, jednak jej radość nie trwała długo. W
pewnym momencie dostrzegła ruch po drugiej stronie ulicy. Jacyś mężczyźni
siedzieli na ławce zbici w grupkę, więc nie widziała dokładnie ilu ich było.
– Chodź do nas, panienko! Usiądź na
ławce, rozgrzejemy się! – krzyczeli za nią. Przyspieszyła kroku udając, że ich
nie zauważyła. Machali w jej stronę butelkami, ale na szczęście na tym się
skończyło. Zdołała wrócić do domu bez żadnych incydentów, choć serce waliło jej
tak mocno, że o mało nie dostała zawału, kiedy szyfrowała zamek w drzwiach.
3
Było już późno, kiedy Agnieszka
stała w oknie i przyglądała się każdej postaci przechodzącej obok wejścia do bloku.
Chłopcy już dawno spali. Jakoś udało jej się przekonać tych dwóch rozrabiaków,
żeby poszli wcześniej do łóżek. Nie miała już siły powtarzać im co chwilę, że
tata musiał zostać dłużej w pracy.
Jacek Husowski od dziesięciu lat nie
był czynnym żołnierzem i ciężko pracował, obsługując maszyny w fabryce pociągów.
Wracał późno do domu, ale nigdy nie siedział w pracy tak długo. Tym bardziej,
że powiedział Agnieszce, aby spodziewała się go już przed osiemnastą.
Miał po raz pierwszy pokazać się w
domu przed zmrokiem. Nawet ona była podekscytowana, a co dopiero ci dwaj
amatorzy zabaw w wojsko i kloszardów. To ten młodszy, Kacper, chciał być
żandarmem. Jacek miał nadzieję, że zmieni plany zanim dorośnie.
Kiedy on leżał pobity w celi
przesłuchań, Kacperek okładał starszego brata tekturową pałką, udając, że
wymierzał mu karę. Piotrek nigdy nie miał nic przeciwko tej zabawie, ale mama
rzadko się na nią zgadzała, więc musieli szukać sobie innych sposobów na nudę.
Kiedy zrobiło się ciemno, Agnieszka
była zła i wyrzuciła do śmieci przygotowaną dla Jacka kolację, po czym zgasiła
światło w kuchni, i poszła do sypialni. Położyła się pod kołdrą i spróbowała
zasnąć, ale zanim zdążyła odpłynąć, rozległo się łomotanie do drzwi przerywane
pojedynczymi brzdęknięciami dzwonka.
Poderwała się na równe nogi i czym
prędzej pobiegła na dół. Kiedy była w przedpokoju, fuknęła, żeby przestał
dobijać się do drzwi, bo chłopcy już spali, ale wyglądało na to, że jej nie
słyszał. Była czerwona ze złości, ale i tak cieszyła się, że wrócił.
Wyciągnęła kartę magnetyczną z
koszyka leżącego na komodzie i z rosnącym sercem włożyła ją do czytnika nad
klamką.
Jednak, kiedy drzwi się otworzyły, nie zobaczyła Jacka
z przepraszającą miną, tylko kilku wysokich, barczystych facetów. Chciała
zaoponować, ale ją zignorowali i siłą wtargnęli do środka.
4
Jacek leżał na ziemi wycieńczony. Po
wyjściu oficera przyszli inni i skopali go do nieprzytomności, bo dostał ataku
histerii, i za nic nie mógł się uspokoić. Dopiero kilka minut temu udało mu się
odzyskać świadomość. Wszystko go bolało, więc starał się nie ruszać. Nie mógł
też otworzyć oczu, bo czuł pulsujący ból, gdy tylko próbował podnieść powieki.
Zakropili
mi je jakimś gównem – pomyślał, kiedy poczuł nieznany dotąd smród. Piekło
go i śmierdziało tak okrutnie, jakby miał ocet pod powiekami.
– Kurwa mać – jęknął. Usłyszał
zbliżające się do niego kroki i zdał sobie sprawę, że nie był sam.
– Co się stało? Kto tu jest?
– Siedzisz w celi przesłuchań, pentaku,
a moi chłopcy już pewnie dotarli do twojej budy. Wdepnąłeś w gówno, ale żonka
bedzie sie we większym taplać.
Husowski poczuł wzbierającą w nim
złość. Wyobraźnia znowu go katowała i podrzuciła mu stado niewyżytych ogierów
wpadających do jego domu, i…
– Wycofaj ich, a wszystko ci powiem,
proszę! – krzyknął, choć nie wiedział, co mógł mu jeszcze powiedzieć. Starzec
wciągnął go do swojego domu, pokazał przyrządy do podsłuchiwania i wtedy
zjawili się oni. Zapewne ci sami, których ten skurwysyn posłał do jego domu.
To
wszystko przez tego starego durnia! – pomyślał, zaciskając szczęki tak
mocno, że bolały go zęby.
Żandarm zbliżył się do Jacka, trącił
go w udo, ale on się nie poruszył. Gdyby nie falująca klatka piersiowa, można
by pomyśleć, że umarł z wycieńczenia. Oficer spodziewał się tego, bo niewielu
więźniów znosiło pełen wachlarz środków przymusu.
– Co możesz mi jeszcze powiedzieć? –
zapytał, szczerząc zęby w okrutnym uśmiechu. – Ty nic już nie wiesz,
obszczańcu. Nie obronisz tyłka swojej żonce, choćbyś nawet wstał i pobiegł do
domu. Powinieneś sie cieszyć, że oszczendziłem ci widoku, chłopie – powiedział,
śmiejąc się jeszcze głośniej. – Chłopcy umiejom sie zabawić, oj umiejom!
– Ty skurwysynu!
Jacek znowu zaczął płakać. Oficer
zamilkł na chwilę, widząc jego sponiewierane oblicze. Dopiero po chwili zwrócił
się do kogoś stojącego obok.
– Nie będe go już potrzebował –
powiedział, po czym odwrócił się i wyszedł. Stalowe drzwi zamknęły się i na
chwilę zapadła cisza. Husowski zamarł. Nikogo nie słyszał, ale czuł, że ktoś
był w pomieszczeniu.
– Kto tu jest? – wychrypiał. Potem
usłyszał kroki.
5
– No, no, no. Kogo my tu mamy? –
zadrwił ten spośród żandarmów, który jako pierwszy przekroczył próg mieszkania
Husowskich. Agnieszka cofnęła się kilka kroków. Popatrzyła mu w oczy, opierając
się o ścianę dzielącą przedpokój i salonik.
– O co chodzi? – zapytała, zakrywając dekolt
szlafrokiem, bo w korytarzyku zapanował przejmujący chłód, a ona miała pod nim
jedynie delikatną koszulę nocną.
Sześciu żołnierzy w szaro-niebieskich
strojach rozlało się po małym korytarzyku. Wyszczerzyli na nią zęby, wodząc
łapczywie wzrokiem po zarysowanych pod szlafrokiem krągłościach, niczym hieny
zbierające się nad martwą antylopą. Agnieszka miała serce w gardle, obserwując
ich niezdrowe podniecenie. Była piękna i wielu mężczyzn oglądało się za nią na
ulicy, jednak żaden nie robił tego w podobny sposób.
– Mężuś nie mógł, więc myśmy wpadli
z wizytą – rzucił inny. Na oko miał czterdzieści pięć lat. Jego koledzy byli
trochę młodsi, ale za to równie wygłodniali. Chciała się mylić, ale spodziewała
się, po co przyszli. Cofnęła się do saloniku, ale miała świadomość, że to bez
sensu. Poczuła łzy napływające jej do oczu, czując się jak mysz w klatce.
Nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła
płakać.
– Mamo? Co się stało? – U szczytu
schodów rozległ się głos Piotrka. Agnieszka rzuciła mu krótkie spojrzenie.
Spoglądał na żandarmów przecierając oczy.
– Weźcie go stąd. Zamknijcie w
pokoju, wyrwijcie mu język, zróbcie z nim cokolwiek! – wrzasnął dowódca,
wyszczerzając żółte zęby. Chłopiec odruchowo cofnął się o krok, a na jego
twarzy wykwitło przerażenie jakiego Agnieszka nigdy nie widziała.
Jeden z gwardzistów bez namysłu
wbiegł na piętro, wziął chłopca pod pachę jak worek i wyniósł do pokoju. Piotrek
nie zdążył zareagować. Kiedy znalazł się w objęciach żandarma, miotał się tylko
i płakał.
– NIE! Zostawcie go! – wrzasnęła
Agnieszka. – Co się…?! – krzyknęła jeszcze, ale wielka dłoń sierżanta stłumiła
jej rozpaczliwy krzyk.
Osłonił jej usta tak szczelnie, że
zaczęła się dusić. Próbowała się wyrwać, ale bez skutku. Poczuła kilka zimnych
dłoni pełzających jej po udach jak pijawki. Jedna z nich zatrzymała się na
pośladkach, a potem chwyciła jej majtki i szarpnęła je w dół.
Sierżant ścisnął jej obfitą pierś
tak mocno, że zrobiło jej się słabo.
– Przestań się miotać, to może
syneczkowi nic się nie stanie – szepnął jej do ucha któryś z gwardzistów.
Instynkt matki wziął górę nad rozsądkiem, więc natychmiast zamilkła i
zesztywniała jak sparaliżowana.
Sierżant rzucił ją na kanapę. Kiedy
znalazła się na kolanach, usłyszała brzęk sprzączki. Znowu zapragnęła uciec,
ale nie zdążyła. Silne zimne łapska złapały ją za biodra. Runęła głową w
poduszki. Z trudem zdołała oddychać.
Poczuła chłód, kiedy jej szlafrok
powędrował w górę, a potem ból.
I jeszcze więcej bólu. Któryś z nich ją pobił, więc dość
wcześnie straciła przytomność.
***
Obudziła się
dopiero rano. Przez duże okno w saloniku, wdzierało się światło dnia. Leżała w
kałuży własnej krwi i miała ochotę zwymiotować, ale nie zdołała się podnieść i
pójść do toalety. Wszystko ją bolało. Spojrzała na sponiewierane ciało i
poczuła wzbierający w niej płacz.
Podniosła z ziemi poduszkę i
przyłożyła ją sobie do twarzy, jakby chciała w ten sposób stłumić rozpacz. Poza
tym, nie miała ochoty patrzeć na zdewastowane mieszkanie. Wyglądało na to, że
żandarmi przetrząsnęli salonik i zabrali wszystko, co dało się niepostrzeżenie
wynieść.
Chłopcy!
– Usłyszała wewnętrzny wrzask i dopadły ją wyrzuty sumienia, że była wyrodną
matką. Odrzuciła poduszkę, zacisnęła zęby i znalazła w sobie siłę, by wstać, i
chwiejnym krokiem pójść do pokoiku na piętrze.
Żeby im się
tylko nic nie stało… – myślała po drodze. Czuła palący ból między udami,
ale starała się go ignorować. Wciąż krwawiła i nie mogła wykonywać zbyt
gwałtownych ruchów, ale poszłaby na koniec świata, byle tylko im się nic nie
stało. Jej twarz oblepiały strąki włosów sklejonych substancją, której
pochodzenia wolałaby nie znać, bo na samą myśl zbierało jej się na wymioty.
Jakkolwiek to zabrzmi, była wdzięczna tym potworom, że
pozbawili ją przytomności. Chciało jej się ryczeć na samą myśl o tym, co się
wydarzyło. Jednak byłoby jeszcze gorzej, gdyby któryś z nich od razu nie rozbił
jej głowy.
Po walce stoczonej ze schodami, dotarła do pokoju chłopaków.
W zamku tkwiła karta. Robiło jej się słabo na samą myśl, co może zastać, gdy
wejdzie do środka. Mimo to, wyciągnęła ją drżącą ręką i otworzyła drzwi. Miała
wrażenie, że serce jej się zatrzymało, kiedy zobaczyła ich razem siedzących na
ziemi. Płakali, ale wyglądało na to, że nic złego im się nie stało. Przypominali
laleczki z teatru dramatycznego. Kiedy tylko zobaczyli matkę, ruszyli do niej,
łkając.
– Mamo, boję się! – jęknął Piotrek, a Kacper powtórzył
to za nim jak papuga.
– Już dobrze – powiedziała, choć nie była tego pewna.
Wciąż nie wiedziała, co stało się z Jackiem. Miała tylko nadzieję, że żandarmi
go nie zabili. Zdecydowała, że nigdy nie powie mu prawdy na temat tego, co
wydarzyło się w saloniku. Przysięgła sobie zapomnieć o gwałcie, ale tylko przy
płaczących synkach gotowa była na tak śmiałe obietnice.
Straciła przytomność i mogła jedynie dziękować za to
losowi. Straciła godność i poszanowanie dla samej siebie, ale nie mogła za to
winić nikogo z wyjątkiem tych parszywców w niebieskich mundurach, którzy przecież
mieli bronić mieszkańców miasta.
To ich
powinno się wytępić w pierwszej kolejności, a nie kloszardów, z którymi walczył
Jacek – pomyślała, tuląc się do roztrzęsionych synków.
Siedzieli we troje i płakali, dziękując losowi, że
przeżyli.
Agnieszka była myślami przy Jacku. Nie widzieli się
już ponad dobę i wiedziała już czyja to sprawka. Wciąż miała wielką nadzieję,
że żył, ale jej serce zatruwało zwątpienie.
Nie poradzę
sobie sama…
W tych beznadziejnych czasach nie
tylko jej rodzina padła ofiarą bezwzględności żandarmów, którzy stawali się
coraz gorsi i bardziej nieustępliwi niż kiedyś. Agnieszka czuła się
odosobniona, bo nie miała świadomości ile kobiet padało ofiarą zdziczałych
gwardzistów. Nikt o tym nie mówił, a co gorsza, liczba poszkodowanych wciąż rosła.
Jednak ludzie nie od zawsze byli wobec siebie tacy okrutni.
Dlaczego aż tak wiele się
pozmieniało? Może ktoś już zadał sobie to pytanie, niemniej jednak nieprędko
padnie satysfakcjonująca kogokolwiek odpowiedź, może nawet nigdy.
6
W robotniczych dzielnicach nowej
Warszawy aż roiło się od kloszardów. Jednak ich obecność najbardziej odczuwali
ci ludzie, którzy często korzystali ze stołecznego metra, ponieważ bezdomni już
dawno zalali największe stacje. Najstarsze z nich wyglądały jak pradawne
świątynie albo katakumby kryjące w trzewiach historię ostatnich wieków. Choć
wiecznie zatłoczone, stały się miejscem stałego rezydowania tylko dla grzecznych kloszardów. Wciąż nikt
nie kwapił się do tego, by ich wysiedlić.
Najstarsi mieszkańcy metropolii
pamiętali czasy, kiedy żandarmi próbowali z nimi walczyć, ale kończyło się na
burdach, bijatykach i innych krwawych ekscesach, zanim całkowicie zaprzestano
użerania się z brudasami żebrzącymi w przejściach podziemnych.
Łukasz rzadko korzystał ze Starego
Metra. Kiedy już tam się znajdował, dopadały go myśli o tych wszystkich
osobach, które zaginęły w tunelach pod miastem. Ich zdjęcia rozwieszone były po
zawilgoconych ścianach, a te najstarsze pokrywały lubieżne graffiti pozostawione
przez nastoletnich nocnych rozbójników szukających zastrzyku adrenaliny w najniebezpieczniejszych
rejonach Nowej Warszawy.
Łukasz za nic w świecie nie wszedłby
nocą do metra, nawet za cenę akceptacji kumpli. Jako barman, znał zbyt wiele
miejskich legend na temat podziemnych labiryntów i huczących w nich pociągów.
Niestety, wciąż nie było lepszego
sposobu, by dostać się szybko na drugi koniec metropolii, niż wagonik metra.
Odkąd podjął dodatkową pracę w Zakładach Oczyszczania Miasta, docenił jak
istotna stała się w jego życiu sprawność miejskiej komunikacji.
Na szczęście w samo południe, w
przejściach podziemnych, nie kręciło się zbyt wielu bezdomnych, a ci którzy tam
byli, leżeli w kałużach rzygowin i bełkotali coś do siebie. Łukasz miał
dreszcze, kiedy uświadomił sobie, że większość z leżących tam ludzi była kiedyś
zwykłymi obywatelami wielkiej metropolii, ale astronomiczne bezrobocie i
problemy ekonomiczne, spychały ich na najniższy szczebel drabiny społecznej.
W ciągu dnia zwykle tylko prosili o
datki, ale pod osłoną nocy zdolni byli do kradzieży, gwałtów, a nawet zabójstw.
Słyszał, że czasami dopuszczali się aktów kanibalizmu. Choć wydawało mu się to
obrzydliwe i nieprawdopodobne, w tym obskurnym – przypominającym przedsionek
piekła – miejscu, mieściło się to w granicach ludzkiego pojmowania.
– Daj mi coś do jedzenia! –
wychrypiał jakiś siwy brodacz. Jego ubrania śmierdziały z daleka zbutwielizną i
alkoholem. Kloszardzi nosili na sobie szmaty, które szybko przesiąkały esencją
rynsztoków – zapachem sików, gówna i wilgoci.
Spojrzał na bezdomnego i zaczął go
omijać szerokim łukiem. Dobrze zrobił, bo agresywny kloszard rzucił się jak
ryba w sieci i omal nie dosięgnął go nogą, chcąc go kopnąć.
– Spierdalaj, ćwoku! Szybko
spierdalaj! – Usłyszał za plecami zachrypnięty od alkoholu głos. Miał ochotę
się odwrócić i spojrzeć mu w twarz, ale powstrzymywał go strach przed tym, że
za moment zbiegną się kumple kloszarda.
Czym prędzej wmieszał się w potok
ludzi płynący w kierunku bramek kontrolnych. Zawsze miał dreszcze, kiedy przez
nie przechodził, choć strach przed niedoładowanym biletem nigdy nie był zasadny.
Może
jak będę bogatszy, to przestanę się bać. Teraz nie uśmiecha mi się płacić mandatu
w wysokości mojej miesięcznej pensji za to, że przeszedłem przez bramkę bez
biletu.
Kiedy minął samotną brunetkę,
odprowadził ją wzrokiem aż na przystanek, myśląc o Łucji. Żałował, że tylko raz
zajrzała do baru, bo łudził się, że będą się widywać częściej, skoro już
wiedziała, gdzie pracował.
Wciąż myślał o ich ostatnim spotkaniu. Nie
rozmawiali od lat, a nadal potrafili się ze sobą dogadać. Odetchnął z ulgą,
kiedy uświadomił sobie, że Łucja tak naprawdę niewiele się zmieniła. Wciąż była
tą samą, intrygującą kobietą, która spodobała mu się w czasach szkolnych.
Kiedy wszedł do wagoniku, zastygł w
tłumie posępnych ludzi, którzy dzięki słuchawkom wetkniętym w uszy, odgrodzili swoje
prywatne podwórka od innych. Widział takie obrazki wiele razy, ale dopiero
obserwując ich nieobecne spojrzenia zrozumiał, że przyszło mu żyć w erze zombie.
Jednak nie były to zwykłe zombie (wyjęte rodem z horrorów najniższej klasy),
tylko spętane sidłami technologii, cyber-zombie, których coraz więcej snuło się
po ulicach.
Dziwne,
że wciąż nie uciekamy na widok tych pustych spojrzeń – pomyślał, patrząc w
oczy kobiety stojącej przed nim. Patrzyła w przestrzeń, choć Łukasz mógł
przysiąc, że i tak nic nie widziała.
Myślał już tylko o celu podróży. W
Zakładach Oczyszczania Miasta mógł przepracować kilka godzin w tygodniu. Po
ostatnim wezwaniu do zapłaty zaległego czynszu, nie miał wątpliwości, że potrzebuje
dodatkowej pracy, żeby nie wylądować na ulicy. Miał koszmary w nocy, kiedy
uświadomił sobie, że balansował na krawędzi ubóstwa, choć tak naprawdę siedział
w barze dzień i noc, żeby utrzymać się na powierzchni.
Miał nadzieję, że zdoła opłacić dom,
bo to jedyna pamiątka, która została mu po matce. Nie żyła już dwa lata, bo
zabił ją rak mózgu, którego wciąż nie dało się wyleczyć. Łukasz miał nadzieję,
że nie odziedziczył po niej skłonności do nowotworów, choć liczył się z tym, że
istniała taka ewentualność. Co prawda można było wyleczyć większość chorób, ale
na to potrzeba pieniędzy, których on nie miał. Rządy walczące z przeludnieniem
postanowiły windować ceny leków, co pozwalało przeżyć tylko najbogatszym i
najbardziej zdeterminowanym.
Chciało mu się płakać, kiedy
uświadomił sobie, że robił co mógł, by przetrwać, ale efekty jego wysiłków były
śmiesznie niskie w porównaniu z włożonym wysiłkiem.
Jeśli
dobrze zapłacą, to rzucę robotę w barze – pomyślał, choć spodziewał się, że
wtedy trudniej mu będzie znaleźć pretekst do spotkania z Łucją.
W prawdzie inteligentny zegarek
pokazywał mu, gdzie mieszała, ale wolał jej na razie nie odwiedzać. Czasami
lubił te elektroniczne zabawki, którymi darzyła go nowoczesność. Wystarczyło
mieć kogoś w swoich kontaktach, oznaczonego jako znajomego, i system pokazywał
bardziej szczegółowe dane pobrane z satelity.
Z drugiej strony trochę go to
przerażało, bo w tak skonstruowanej rzeczywistości brakowało miejsca na
tajemnice. Rząd na pewno wiedział o nim dużo więcej niż on sam zdołałby ukryć.
Nikt nie pytał czy to sprawiedliwe, bo wydawało się zupełnie naturalne, że ktoś
ich kontroluje – coś jak to, że wszyscy kiedyś umrą.
Choć mógł bez trudu zdobyć adres Łucji,
nie dało się przewidzieć czy nie znalazła sobie kogoś i nie odwiedzała lepszych
lokali. Mimo tych wszystkich myśli, próbował sobie wmówić, że wcale nie był o
nią zazdrosny.
Zanim dojechał na stację, pomyślał, że
powinien do niej chociaż napisać, jeśli w najbliższym czasie nie pojawi się w
lokalu. Szkoda by było stracić szansę podarowaną mu przez los. Poza tym,
potrzebował kogoś bliskiego, kto pomógłby mu uporać się z problemami. Kiedyś
nie potrzebował przyjaciół, bo miał rodzinę, ale te czasy dawno minęły.
Wysiadł z wagonu na następnej stacji. Razem
z nim, na peron wylał się tłum pasażerów, który popchnął go w kierunku
najbliższego wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz