"Kraina snu" Rozdział 3 - Dzikość

niedziela, 13 sierpnia 2017



1
            Jacek był jedną z wielu ofiar zdarzeń burzących dawny porządek panujący w metropolii – o ile do dziwactw można było zaliczyć poczynania bezwzględnych żandarmów i bezkarnego Prezydenta. Jeśli ktokolwiek dostawał się w ich łapska, to prawie nigdy nie uchodził z życiem. Jacek Husowski spodziewał się, że już po nim, kiedy dusił się w dymie z granatów obezwładniających.
Miał wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Paraliżował piekący ból oczu i wszechogarniający wrzask wpadających do budynku żandarmów. Było tak do momentu aż zapanowała ciemność i całkowita cisza. Obudził się dopiero, gdy poczuł nagły wstrząs i uderzenie zimna. Chyba ktoś go szarpał, ale nie był pewien, bo świadomość wciąż brylowała gdzieś daleko od jego sponiewieranego ciała.
– Obudź się! – Hardy głos, choć dobiegał z daleka, był niezwykle wyraźny. – Pomóż mu, dalej!
Nagle spadła na niego fala lodowatej wody. Tym razem czuł to wyraźnie i zdał sobie sprawę, że chwilę wcześniej również został oblany. Odruchowo zaczerpnął powietrza, ale w ten sposób nałykał się tylko płynu, który niemal od razu zapłonął żywym ogniem w jego ustach. Zaczął się dusić, kiedy ciecz dostała się do płuc.
            Tonę! – wrzasnął w duchu, a wyobraźnia powiodła go w toń głębokiego jeziora. Miał wrażenie, jakby miotał się bezradnie w mętnej wodzie, bez szansy na czyjąkolwiek pomoc.
            – Co się… co się d-dzieje?! – wykrztusił, próbując otworzyć oczy. Kiedy uniósł powieki poczuł ból, jakby poruszył w ten sposób tysiące szpilek tkwiących w jego przekrwionych oczach. Próbował się podnieść, ale nie mógł, bo zakuto go w kajdanki, które przytwierdzono do haka tuż za jego plecami.
            – Zamknij się! – Usłyszał niski głos. Choć nie było ku temu przesłanek, wyobraźnia natychmiast podsunęła mu barczystego grubasa z brodą, ubranego w mundur żandarma. Może dlatego, że wielu spośród jego przełożonych w wojsku wyglądało podobnie.
Wspomnienia spadły na niego jak grom z jasnego nieba. Przypomniał sobie huk wyważanych drzwi i wrzask wielu głosów połączony z lamentem staruszka. Był jeszcze gryzący dym i strzały, a potem ta paraliżująca ciemność.
Leżał na posadzce (zapewne w celi przesłuchań), próbując zignorować piekący ból pod powiekami. Nie wiedział czym go oblano, ale zapach sugerował, że nie była to zwykła woda.
            – Wiemy, że chcesz nas zobaczyć, ale ten płyn będzie ci bardzo przeszkadzał – powiedział ten sam niski głos. Kiedy mówił, blondyn usłyszał szuranie w innej części pomieszczenia. Zmysły podpowiadały mu obecność drugiego żandarma, jednak nie mógł w pełni polegać na słuchu. Przed dziesięcioma laty, podczas ćwiczeń wojskowych, znalazł się zbyt blisko miny przeciwpiechotnej i jego prawe ucho wysiadło, a lewe słyszało dużo gorzej niż powinno. Miał pecha, tym bardziej, że wojskowa pensja i długi nie pozwoliły mu na leczenie, ani nawet na kupno porządnego aparatu.
            – Co robiłeś u tego starego durnia? – zapytał żandarm. Chyba naprawdę był gruby, bo śmierdział potem z kilometra. Zadając pytanie, pochylił się nad Husowskim, co wywołało u niego odruch wymiotny.
– Nie wiem czego szukacie. Jak mam wam, kurwa, pomóc? Dajcie mi ręcznik, bo zwariuję! – ryknął.
– Słuchaj, bo nie powtórze, gnojcu! – wycedził przez zęby niczym wściekły pies ujadający na ganku. – Nie pogrywaj, bo twoja żonka może mieć kłopoty!
Jacek poczuł ucisk w żołądku. Znał te bestie aż za dobrze i wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby wpadli do jego domu. Agnieszka traktowała ich mieszkanie jako jedyną bezpieczną przystań w brudnej i nieprzyjaznej metropolii. Nie chciał, żeby banda uzbrojonych palantów to zmieniła. Tym bardziej, że oni zadowalali się najbardziej prymitywnymi rozrywkami, a gwóźdź programu stanowiły zbiorowe gwałty.
– To ten stary wciągnął mnie do swojej chaty. Więcej nie wiem! – krzyknął, a w odpowiedzi dostał kopniaka w żołądek. Miał wrażenie, że zagotowały mu się wnętrzności i na moment stracił oddech. Zaczął rzęzić, a kiedy wreszcie doszedł do siebie, żandarm szurnął nogami i stanął w głębi pomieszczenia (albo to był ten drugi; Jacek wciąż nie miał pewności).
– Grzeczniej, bo zara zrobie ci dziure we łbie, złamasie! – Głos żandarma aż kipiał ze złości.
– Nie wiem nic, człowieku – odparł, wciąż tłumiąc w sobie kaszel. – On naprawdę wciągnął mnie do mieszkania, kiedy tamtędy przechodziłem.
– Przechodziłeś? A ja, kurwa, myślałem, że uciekałeś – prychnął. – Byłeś na jatce przed elektrociepłowniom?
Husowski wiedział, że nie mógł się zbyt długo zastanawiać, żeby nie dać im powodu do wymuszania zeznań. Przemyślał w pośpiechu możliwe scenariusze i westchnął.
– Uciekałem, ale nie było mnie przy elektrociepłowni, oficerze – odparł, zmieniając ton na łagodniejszy. Dodał na końcu zwrot grzecznościowy i choć wciąż nic nie widział, dawał głowę, że żandarm obnażył zęby.
– Kłamiesz! Widział cie jeden z naszych – odparł spokojniejszym, ale wciąż złowrogim głosem. – Nie wymigasz sie ze spiskowania przeciwko Prezydentowi. Jak bedziemy chcieli, to dołożymy ci zamach stanu.
– Zamach stanu? O czym ty mówisz? – Nie zdążył ugryźć się w język. Liczył się z kolejnym kopniakiem, ale żandarm zdołał się opanować. Drzwi celi jęknęły, a Husowski poczuł zimno chłostające go po wilgotnych policzkach.
– Melduję, że dziadyga nie dał rady. Wykończyliśmy go na miejscu – powiedział ktoś. Ten głos na pewno należał do młodego żandarma. Wyobraźnia podsunęła Jackowi cherlawego chłopczyka podobnego do tego, który został zamordowany przy elektrociepłowni.
Prezydent już się postara o to, by postawiono tam pomnik ku jego pamięci. Tablica upamiętniająca tragicznie zmarłych kotłowych też się gdzieś znajdzie, ale w głębi, poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku.
– Wyduś z niego co sie da, bo jak on też odleci to wszystko pójdzie sie jebać – rozkazał nowy głos. Jacek miał gęsią skórkę. Wmawiał sobie, że to z zimna, ale tak naprawdę bał się, że nadszedł czas na przymusowe zeznania.
Minęło sporo czasu, zanim zdołał uchylić powieki, nie czując przy tym piekącego bólu. Jednak w celi przesłuchań było tak ciemno, że na niewiele się to zdało. Dostrzegł jedynie dwie niewyraźne smugi, które mogły być nogami grubego żandarma lub dwiema smukłymi postaciami w mundurach.
– Zrobi się – powiedział drugi głos. Husowski zdał sobie sprawę, że wyrok już zapadł. Pozostało zaczekać na wykonanie. Kiedy drzwi znowu zaskrzypiały, żandarm zbliżył się do niego z wolna.
– Przypomniałeś sobie cokolwiek, zasrańcu? – Kopnął Jacka w kostkę. – Obyś coś powiedział, bo inaczej wygarbuje ci skóre, skurwysynu – wycedził i kopnął go jeszcze raz.
Jacek zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć. Pomyślał o żonie i synkach, i wiedział, że będzie musiał coś wymyślić. Miał ciarki na samą myśl, że te bydlaki mogłyby im zrobić krzywdę.
– Dobra, już mówię – jęknął. – Mogliście mnie tam widzieć, przyznaję się, tyle że uciekłem jak tylko zaczynało robić się gorąco. Przysięgam.
– Zdaje się, że kolega nie chce współpracować – zadrwił, choć w głosie żandarma dało się słyszeć narastającą złość.
Husowski uniósł powieki na tyle, na ile zdołał, ale i tak nie zobaczył jego, purpurowej ze złości, twarzy.
– Przysięgam, że mówię prawdę – powtórzył. Wyobraził sobie Agnieszkę, która w całkowitej dezorientacji otwiera im drzwi. Pomyślałaby pewnie, że coś mu się stało. Przecież żandarmi nigdy nie przychodzili do nikogo bez powodu.
Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby oni dostali się do ich domu. Odrzucił od siebie obrazy, które przemocą próbowały wedrzeć się do jego głowy. Postanowił grać na zwłokę, dopóki czegoś nie wymyśli (choć tak naprawdę liczył na uśmiech losu, bo wojna nauczyła go, że w takich sytuacjach niewiele dało się zdziałać samodzielnie).
­      – Jackowski, podejdź no do mnie! - warknął gwardzista, odwracając się na pięcie. – Kolega blondas nie chce współpracować. Zbierz kilku chłopaków i wybierzcie sie…
– NIE! – Oficer drgnął z zaskoczenia. Wykonał nieznaczny ruch w stronę drzwi, jakby chciał uciec, ale czym prędzej zdołał się opanować.
– Zostaw ich w spokoju! – zawołał Jacek, ale wściekły żandarm pozostał niewzruszony i ponaglił Jackowskiego skinieniem głowy.
Ten wyszedł z celi, nie zważając na krzyki więźnia. Oficer podszedł do Husowskiego i bez ostrzeżenia kopnął go w brzuch, mając nadzieję, że się wreszcie zamknie. Jacek zwinął się z bólu, ale nie przestał go błagać. Chciał objąć rękoma podbrzusze, jednak uniemożliwiły to stalowe kajdany. Miał wrażenie, że za chwilę skona z bólu.
– Jeszcze jedno słowo, a ty i twoja rodzinka skończycie we wspólnym grobie – powiedział najspokojniej jak mógł. Dyszał, bo kolejny kopniak kosztował go całkiem sporo siły. Husowski za to nie mógł złapać powietrza w płuca, a każdy płytki oddech wywoływał palący ból poniżej żołądka.
– Powstrzymaj ich, to powiem ci wszystko, co wiem  – wysapał. Oficer wyprostował się i wbił ręce w kieszenie.
– Masz mnie za głupka? Przed chwilom nic żeś nie wiedział. Nie będziesz mi stawiał warunków, parszywcu! – wrzasnął. – JACKOWSKI! Ruszaj dupsko, masz za pięć minut być w jego domu, bo i ciebie zabije!
Jacek poczuł jak na te słowa żelazna pętla zacisnęła się wokół jego żołądka. Odruch wymiotny zaczynał się nasilać, a paraliżujący strach o rodzinę powodował w nim rosnące poczucie beznadziei. Chciał płakać, ale nie mógł okazać grubemu oficerowi słabości. Stoczył walkę z samym sobą o zachowanie spokoju i zdołał wygrać bitwę.
– Twoja żonka na długo zapamięta wizytę moich chłopców – powiedział żandarm, po czym wyszedł, zamykając drzwi celi.
– Idź do diabła – jęknął Jacek, kiedy został już sam. Zgarbił się, czując falę pulsującego bólu po ostatnim kopniaku i zaczął płakać.
2
Łucja czekała na autobus. Siedziała na  ławce pod wiatą jak zahipnotyzowana. Nawet nie zauważyła, że po drugiej stronie ulicy stał jakiś chłopak i się jej przyglądał. Ocknęła się z zamyślenia dopiero, gdy do niej podszedł i klepnął ją w ramię.
– Cześć – powiedział, a ona podskoczyła z przerażenia. – Przestraszyłem cię? – zapytał, widząc jej minę. Kiedy doszła do siebie, popatrzyła na niego i pokręciła przecząco głową.
– Co tu robisz? – zapytała. – Spodziewałam się, że siedzisz w barze.
Zaśmiał się i usiadł obok niej.
– Na szczęście szef daje mi czasem wolne. – Łucja złapała się za głowę, jakby nagle poczuła ból. Westchnęła.
– Przepraszam. Zamyśliłam się.
            Wygląda dziwnie, pomyślał i wepchnął ręce w kieszenie dżinsowej kurtki. Oczywiście, że miała jakiś problem, ale na tym etapie odnawiania znajomości wolał nie dociekać. Minęło zbyt wiele lat od czasu, kiedy ich stosunki były bliższe przyjacielskim.
            – Każdy czasem może – rzucił.
– A co u ciebie? – Miał wrażenie, że zapytała go o to wyłącznie z grzeczności, ale postanowił udawać, że tego nie wyczuł. Popatrzył na nią z nikłym uśmiechem i wzruszył ramionami.
            – Właściwie nic ciekawego. Siedzę w barze od świtu do nocy. Akurat dzisiaj dostałem wolne i mogłem spotkać się ze znajomymi. Nie tak sobie wyobrażałem dorosłe życie i pracę marzeń, ale co mam zrobić? Skoro nie mam rodziny, nie dręczą mnie wyrzuty sumienia, że nie poświęcam jej czasu – odparł. – Wkurza mnie to. Żeby chociaż włączyli światło, to nie musiałbym codziennie rozstawiać świeczek w każdej pieprzonej dziurze, a potem gasić nad ranem. Nie mam nawet czasu się wyspać.
            Od stuleci, życie większości mieszkańców Nowej Warszawy ograniczało się do pracy, jedzenia i spania. Niewielu ludzi dysponowało największym dobrem luksusowym dwudziestego czwartego wieku – czasem wolnym. Łucja i Łukasz nie mieli go za grosz, co automatycznie spychało ich do najniższej klasy zjadaczy chleba.
            – Czyli nie było u was inspekcji przeciwpożarowej – stwierdziła. Łukasz uniósł brwi zaskoczony. – Dzisiaj trzech kolesi przyszło do muzeum. Rozejrzeli się, poudawali zwiedzających, a potem wlepili kustoszowi taki mandat, że przez resztę dnia jechał po nas jak po łysych kobyłach. Tak, jakby to któreś z nas nasłało na niego tych inspektorów. Głupi kutas.
            Łukasz parsknął śmiechem, ale niemal od razu spoważniał.
            – Co to za inspekcja? Pierwsze słyszę.
            Kiedy podjechał autobus, oboje wsiedli i zajęli miejsca z tyłu.
            – Nic dziwnego, bo Prezydent stworzył ją dopiero po katastrofie w elektrociepłowni. Nie wiem po co – powiedziała. Mówiła trochę ciszej, choć zdawała sobie sprawę, że siedzący wokoło ludzie i tak nie znali kontekstu rozmowy. – Może ten palant chce łatać mandatami dziurę w budżecie miasta – rzuciła. – Ludzie paplają różne rzeczy. Włos się jeży na głowie, kiedy ktoś gada, że wybuch nie był przypadkowy.
Przeszły ją ciarki, gdy słysząc własne słowa pomyślała, że w takim układzie Karol nie musiałby umierać. Spojrzała na Łukasza. Jego oczy zapłonęły. Przybliżył usta do jej ucha, by nikt nie mógł go usłyszeć.
            – Mówiłem ci, że mój szef to kawał chuja? – Łucja się uśmiechnęła. – W barze nie będzie kontroli, nawet gdyby inspektorzy przetrząsnęli każdą dziurę na Dworcowej.
            – Skąd wiesz?
            – On ma plecy szerokie jak Trzecia Aleja w Śródmieściu – powiedział, rozkładając ręce, jakby chciał w ten sposób pokazać rozmiary ulicy. – Może dlatego o nich nie słyszałem – dodał.
Robot zakomunikował z głośników, że autobus zbliżał się do stacji, więc Łucja poderwała się z miejsca, a Łukasz ruszył za nią.
            Kiedy wysiedli, szli przez chwilę w milczeniu. Jej blok stał zaledwie trzy ulice od przystanku. Łucja patrzyła kątem oka na Łukasza, który kroczył obok niej, pogrążony w myślach. Nie mogła zrozumieć, dlaczego taki porządny chłopak pracował dla mężczyzny sympatyzującego z Prezydentem.
            Czy aż tak wiele się zmieniło od czasów szkolnych?
            Łucja poczuła znajomy smród spalin wydostający się z kominów fabryk leżących na południu metropolii. Wiatr znowu wiał w stronę Czwartego Dystryktu – noc jak każda inna.
            – Naprawdę pracujesz dla niego, wiedząc jakim jest świnią? – zapytała.
            Popatrzył na nią trochę zaskoczony.
            – Mam dwadzieścia siedem lat, nie nauczyłem się żadnego lepszego zawodu i zalegam z czynszem za trzy miesiące – wyliczył. – Nie mówiąc już o jedzeniu i o tym, że nie chodzę w brudnych ciuchach. Jak widzisz, nie mam innego wyjścia – powiedział i wzruszył ramionami.
            W zasadzie rozumiała jego sytuację. Kiedy żyli rodzice, nie miała kłopotów z pieniędzmi, ale odkąd przyszło jej samej utrzymać wielki dom i siebie samą, doceniła wartość każdej pensji.
            Nie, żebym kiedykolwiek była rozrzutna.
            – W takim razie witaj w klubie biedaków. W tym mieście nie ma dla nas perspektyw – ściszyła głos, zdawszy sobie sprawę, że nieopodal, na ławce siedziało dwóch facetów.
            – Popatrz tylko na tych dwóch – powiedziała. – Niby są bezdomni, ale tak naprawdę nie wiadomo czy to nie szpicle. A jeśli nie, to współczuję, bo nie tylko dla młodych nie ma perspektyw w tym zafajdanym mieście.
            – Wiem, nie musisz mi mówić, że źle się dzieje.
            Łukasz przystanął i pokazał palcem na ciemną uliczkę, gdzie nie działały miejskie latarnie.
            – Tam mieszkam – powiedział.
Łucja znała te rejony i wiedziała, że nie należały do przyjaznych. Roiło się tam od kloszardów i pijanych robotników wracających nocą do domów.
            – Nieciekawa okolica.
– Nie stać mnie na nic lepszego, ale odkładam i może kiedyś przeniosę się do D5. Nawet nie myślę o Śródmieściu, poza tym, nie wiem jak można żyć przy tych otwartych kanałach – rzucił i uśmiechnął się do Łucji. Odwzajemniła uśmiech, ale skrzywiła się, jak tylko przypomniała sobie jak była ostatnio w centrum i o mało się nie porzygała.
            – No dobra, to do zobaczenia – powiedziała. Rzadko wracała do domu o tak późnej porze i trochę się bała. Chciała poprosić go, żeby ją odprowadził, ale w porę ugryzła się w język. Od kilku lat starała się nikomu nie okazywać słabości i wychodziło jej to całkiem nieźle.
            Popatrzyła najpierw w stronę ciemnej uliczki schowanej między dwoma wysokimi budynkami, a potem obróciła głowę w kierunku serca dystryktu. Tu latarnie stały tylko w centrum, gdzie mieszkali bogatsi obywatele. Biedota chodziła po ciemku, a Łukasz miał iść tam, gdzie nikt normalny nie zapuściłby się w środku nocy.
– Do zobaczenia – powiedział. Wepchnął ręce w kieszenie i ruszył w swoją stronę. Łucja patrzyła przez chwilę za nim, a potem sama obróciła się na pięcie i czym prędzej poszła do domu. Poczuła się trochę pewniej, kiedy znalazła się w zasięgu lamp. Rozganiały cienie i dodawały jej otuchy. Potrzebowała poczuć się bezpieczna, bo w okolicy nie brakowało przestępców, drobnych złodziejaszków i prostytutek, ale i tak było lepiej niż w najbiedniejszych częściach miasta.
Kiedy była już prawie pod blokiem, cieszyła się, że za chwilę skryje się w przytulnym mieszkaniu, jednak jej radość nie trwała długo. W pewnym momencie dostrzegła ruch po drugiej stronie ulicy. Jacyś mężczyźni siedzieli na ławce zbici w grupkę, więc nie widziała dokładnie ilu ich było.
            – Chodź do nas, panienko! Usiądź na ławce, rozgrzejemy się! – krzyczeli za nią. Przyspieszyła kroku udając, że ich nie zauważyła. Machali w jej stronę butelkami, ale na szczęście na tym się skończyło. Zdołała wrócić do domu bez żadnych incydentów, choć serce waliło jej tak mocno, że o mało nie dostała zawału, kiedy szyfrowała zamek w drzwiach.
3
            Było już późno, kiedy Agnieszka stała w oknie i przyglądała się każdej postaci przechodzącej obok wejścia do bloku. Chłopcy już dawno spali. Jakoś udało jej się przekonać tych dwóch rozrabiaków, żeby poszli wcześniej do łóżek. Nie miała już siły powtarzać im co chwilę, że tata musiał zostać dłużej w pracy.
            Jacek Husowski od dziesięciu lat nie był czynnym żołnierzem i ciężko pracował, obsługując maszyny w fabryce pociągów. Wracał późno do domu, ale nigdy nie siedział w pracy tak długo. Tym bardziej, że powiedział Agnieszce, aby spodziewała się go już przed osiemnastą.
            Miał po raz pierwszy pokazać się w domu przed zmrokiem. Nawet ona była podekscytowana, a co dopiero ci dwaj amatorzy zabaw w wojsko i kloszardów. To ten młodszy, Kacper, chciał być żandarmem. Jacek miał nadzieję, że zmieni plany zanim dorośnie.
            Kiedy on leżał pobity w celi przesłuchań, Kacperek okładał starszego brata tekturową pałką, udając, że wymierzał mu karę. Piotrek nigdy nie miał nic przeciwko tej zabawie, ale mama rzadko się na nią zgadzała, więc musieli szukać sobie innych sposobów na nudę.
            Kiedy zrobiło się ciemno, Agnieszka była zła i wyrzuciła do śmieci przygotowaną dla Jacka kolację, po czym zgasiła światło w kuchni, i poszła do sypialni. Położyła się pod kołdrą i spróbowała zasnąć, ale zanim zdążyła odpłynąć, rozległo się łomotanie do drzwi przerywane pojedynczymi brzdęknięciami dzwonka.
            Poderwała się na równe nogi i czym prędzej pobiegła na dół. Kiedy była w przedpokoju, fuknęła, żeby przestał dobijać się do drzwi, bo chłopcy już spali, ale wyglądało na to, że jej nie słyszał. Była czerwona ze złości, ale i tak cieszyła się, że wrócił.
            Wyciągnęła kartę magnetyczną z koszyka leżącego na komodzie i z rosnącym sercem włożyła ją do czytnika nad klamką.
Jednak, kiedy drzwi się otworzyły, nie zobaczyła Jacka z przepraszającą miną, tylko kilku wysokich, barczystych facetów. Chciała zaoponować, ale ją zignorowali i siłą wtargnęli do środka.
4
            Jacek leżał na ziemi wycieńczony. Po wyjściu oficera przyszli inni i skopali go do nieprzytomności, bo dostał ataku histerii, i za nic nie mógł się uspokoić. Dopiero kilka minut temu udało mu się odzyskać świadomość. Wszystko go bolało, więc starał się nie ruszać. Nie mógł też otworzyć oczu, bo czuł pulsujący ból, gdy tylko próbował podnieść powieki.
            Zakropili mi je jakimś gównem – pomyślał, kiedy poczuł nieznany dotąd smród. Piekło go i śmierdziało tak okrutnie, jakby miał ocet pod powiekami.
            – Kurwa mać – jęknął. Usłyszał zbliżające się do niego kroki i zdał sobie sprawę, że nie był sam.
            – Co się stało? Kto tu jest?
            – Siedzisz w celi przesłuchań, pentaku, a moi chłopcy już pewnie dotarli do twojej budy. Wdepnąłeś w gówno, ale żonka bedzie sie we większym taplać.
            Husowski poczuł wzbierającą w nim złość. Wyobraźnia znowu go katowała i podrzuciła mu stado niewyżytych ogierów wpadających do jego domu, i…
            – Wycofaj ich, a wszystko ci powiem, proszę! – krzyknął, choć nie wiedział, co mógł mu jeszcze powiedzieć. Starzec wciągnął go do swojego domu, pokazał przyrządy do podsłuchiwania i wtedy zjawili się oni. Zapewne ci sami, których ten skurwysyn posłał do jego domu.
            To wszystko przez tego starego durnia! – pomyślał, zaciskając szczęki tak mocno, że bolały go zęby.
            Żandarm zbliżył się do Jacka, trącił go w udo, ale on się nie poruszył. Gdyby nie falująca klatka piersiowa, można by pomyśleć, że umarł z wycieńczenia. Oficer spodziewał się tego, bo niewielu więźniów znosiło pełen wachlarz środków przymusu.
            – Co możesz mi jeszcze powiedzieć? – zapytał, szczerząc zęby w okrutnym uśmiechu. – Ty nic już nie wiesz, obszczańcu. Nie obronisz tyłka swojej żonce, choćbyś nawet wstał i pobiegł do domu. Powinieneś sie cieszyć, że oszczendziłem ci widoku, chłopie – powiedział, śmiejąc się jeszcze głośniej. – Chłopcy umiejom sie zabawić, oj umiejom!
            – Ty skurwysynu!
            Jacek znowu zaczął płakać. Oficer zamilkł na chwilę, widząc jego sponiewierane oblicze. Dopiero po chwili zwrócił się do kogoś stojącego obok.
            – Nie będe go już potrzebował – powiedział, po czym odwrócił się i wyszedł. Stalowe drzwi zamknęły się i na chwilę zapadła cisza. Husowski zamarł. Nikogo nie słyszał, ale czuł, że ktoś był w pomieszczeniu.
            – Kto tu jest? – wychrypiał. Potem usłyszał kroki.
                                                                           5                              
            – No, no, no. Kogo my tu mamy? – zadrwił ten spośród żandarmów, który jako pierwszy przekroczył próg mieszkania Husowskich. Agnieszka cofnęła się kilka kroków. Popatrzyła mu w oczy, opierając się o ścianę dzielącą przedpokój i salonik. 
– O co chodzi? – zapytała, zakrywając dekolt szlafrokiem, bo w korytarzyku zapanował przejmujący chłód, a ona miała pod nim jedynie delikatną koszulę nocną.
            Sześciu żołnierzy w szaro-niebieskich strojach rozlało się po małym korytarzyku. Wyszczerzyli na nią zęby, wodząc łapczywie wzrokiem po zarysowanych pod szlafrokiem krągłościach, niczym hieny zbierające się nad martwą antylopą. Agnieszka miała serce w gardle, obserwując ich niezdrowe podniecenie. Była piękna i wielu mężczyzn oglądało się za nią na ulicy, jednak żaden nie robił tego w podobny sposób.
            – Mężuś nie mógł, więc myśmy wpadli z wizytą – rzucił inny. Na oko miał czterdzieści pięć lat. Jego koledzy byli trochę młodsi, ale za to równie wygłodniali. Chciała się mylić, ale spodziewała się, po co przyszli. Cofnęła się do saloniku, ale miała świadomość, że to bez sensu. Poczuła łzy napływające jej do oczu, czując się jak mysz w klatce.
            Nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać.
            – Mamo? Co się stało? – U szczytu schodów rozległ się głos Piotrka. Agnieszka rzuciła mu krótkie spojrzenie. Spoglądał na żandarmów przecierając oczy.
            – Weźcie go stąd. Zamknijcie w pokoju, wyrwijcie mu język, zróbcie z nim cokolwiek! – wrzasnął dowódca, wyszczerzając żółte zęby. Chłopiec odruchowo cofnął się o krok, a na jego twarzy wykwitło przerażenie jakiego Agnieszka nigdy nie widziała.
            Jeden z gwardzistów bez namysłu wbiegł na piętro, wziął chłopca pod pachę jak worek i wyniósł do pokoju. Piotrek nie zdążył zareagować. Kiedy znalazł się w objęciach żandarma, miotał się tylko i płakał.
            – NIE! Zostawcie go! – wrzasnęła Agnieszka. – Co się…?! – krzyknęła jeszcze, ale wielka dłoń sierżanta stłumiła jej rozpaczliwy krzyk.
            Osłonił jej usta tak szczelnie, że zaczęła się dusić. Próbowała się wyrwać, ale bez skutku. Poczuła kilka zimnych dłoni pełzających jej po udach jak pijawki. Jedna z nich zatrzymała się na pośladkach, a potem chwyciła jej majtki i szarpnęła je w dół.
            Sierżant ścisnął jej obfitą pierś tak mocno, że zrobiło jej się słabo.
            – Przestań się miotać, to może syneczkowi nic się nie stanie – szepnął jej do ucha któryś z gwardzistów. Instynkt matki wziął górę nad rozsądkiem, więc natychmiast zamilkła i zesztywniała jak sparaliżowana.
            Sierżant rzucił ją na kanapę. Kiedy znalazła się na kolanach, usłyszała brzęk sprzączki. Znowu zapragnęła uciec, ale nie zdążyła. Silne zimne łapska złapały ją za biodra. Runęła głową w poduszki. Z trudem zdołała oddychać.
            Poczuła chłód, kiedy jej szlafrok powędrował w górę, a potem ból.
I jeszcze więcej bólu. Któryś z nich ją pobił, więc dość wcześnie straciła przytomność.
***
            Obudziła się dopiero rano. Przez duże okno w saloniku, wdzierało się światło dnia. Leżała w kałuży własnej krwi i miała ochotę zwymiotować, ale nie zdołała się podnieść i pójść do toalety. Wszystko ją bolało. Spojrzała na sponiewierane ciało i poczuła wzbierający w niej płacz.
            Podniosła z ziemi poduszkę i przyłożyła ją sobie do twarzy, jakby chciała w ten sposób stłumić rozpacz. Poza tym, nie miała ochoty patrzeć na zdewastowane mieszkanie. Wyglądało na to, że żandarmi przetrząsnęli salonik i zabrali wszystko, co dało się niepostrzeżenie wynieść.
            Chłopcy! – Usłyszała wewnętrzny wrzask i dopadły ją wyrzuty sumienia, że była wyrodną matką. Odrzuciła poduszkę, zacisnęła zęby i znalazła w sobie siłę, by wstać, i chwiejnym krokiem pójść do pokoiku na piętrze.
Żeby im się tylko nic nie stało… – myślała po drodze. Czuła palący ból między udami, ale starała się go ignorować. Wciąż krwawiła i nie mogła wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, ale poszłaby na koniec świata, byle tylko im się nic nie stało. Jej twarz oblepiały strąki włosów sklejonych substancją, której pochodzenia wolałaby nie znać, bo na samą myśl zbierało jej się na wymioty.
Jakkolwiek to zabrzmi, była wdzięczna tym potworom, że pozbawili ją przytomności. Chciało jej się ryczeć na samą myśl o tym, co się wydarzyło. Jednak byłoby jeszcze gorzej, gdyby któryś z nich od razu nie rozbił jej głowy.
Po walce stoczonej ze schodami, dotarła do pokoju chłopaków. W zamku tkwiła karta. Robiło jej się słabo na samą myśl, co może zastać, gdy wejdzie do środka. Mimo to, wyciągnęła ją drżącą ręką i otworzyła drzwi. Miała wrażenie, że serce jej się zatrzymało, kiedy zobaczyła ich razem siedzących na ziemi. Płakali, ale wyglądało na to, że nic złego im się nie stało. Przypominali laleczki z teatru dramatycznego. Kiedy tylko zobaczyli matkę, ruszyli do niej, łkając.
– Mamo, boję się! – jęknął Piotrek, a Kacper powtórzył to za nim jak papuga.
– Już dobrze – powiedziała, choć nie była tego pewna. Wciąż nie wiedziała, co stało się z Jackiem. Miała tylko nadzieję, że żandarmi go nie zabili. Zdecydowała, że nigdy nie powie mu prawdy na temat tego, co wydarzyło się w saloniku. Przysięgła sobie zapomnieć o gwałcie, ale tylko przy płaczących synkach gotowa była na tak śmiałe obietnice.
Straciła przytomność i mogła jedynie dziękować za to losowi. Straciła godność i poszanowanie dla samej siebie, ale nie mogła za to winić nikogo z wyjątkiem tych parszywców w niebieskich mundurach, którzy przecież mieli bronić mieszkańców miasta.
To ich powinno się wytępić w pierwszej kolejności, a nie kloszardów, z którymi walczył Jacek – pomyślała, tuląc się do roztrzęsionych synków.
Siedzieli we troje i płakali, dziękując losowi, że przeżyli.
Agnieszka była myślami przy Jacku. Nie widzieli się już ponad dobę i wiedziała już czyja to sprawka. Wciąż miała wielką nadzieję, że żył, ale jej serce zatruwało zwątpienie.
Nie poradzę sobie sama…
           
            W tych beznadziejnych czasach nie tylko jej rodzina padła ofiarą bezwzględności żandarmów, którzy stawali się coraz gorsi i bardziej nieustępliwi niż kiedyś. Agnieszka czuła się odosobniona, bo nie miała świadomości ile kobiet padało ofiarą zdziczałych gwardzistów. Nikt o tym nie mówił, a co gorsza, liczba poszkodowanych wciąż rosła. Jednak ludzie nie od zawsze byli wobec siebie tacy okrutni.
            Dlaczego aż tak wiele się pozmieniało? Może ktoś już zadał sobie to pytanie, niemniej jednak nieprędko padnie satysfakcjonująca kogokolwiek odpowiedź, może nawet nigdy.
6
            W robotniczych dzielnicach nowej Warszawy aż roiło się od kloszardów. Jednak ich obecność najbardziej odczuwali ci ludzie, którzy często korzystali ze stołecznego metra, ponieważ bezdomni już dawno zalali największe stacje. Najstarsze z nich wyglądały jak pradawne świątynie albo katakumby kryjące w trzewiach historię ostatnich wieków. Choć wiecznie zatłoczone, stały się miejscem stałego rezydowania  tylko dla grzecznych kloszardów. Wciąż nikt nie kwapił się do tego, by ich wysiedlić.
            Najstarsi mieszkańcy metropolii pamiętali czasy, kiedy żandarmi próbowali z nimi walczyć, ale kończyło się na burdach, bijatykach i innych krwawych ekscesach, zanim całkowicie zaprzestano użerania się z brudasami żebrzącymi w przejściach podziemnych.

            Łukasz rzadko korzystał ze Starego Metra. Kiedy już tam się znajdował, dopadały go myśli o tych wszystkich osobach, które zaginęły w tunelach pod miastem. Ich zdjęcia rozwieszone były po zawilgoconych ścianach, a te najstarsze pokrywały lubieżne graffiti pozostawione przez nastoletnich nocnych rozbójników szukających zastrzyku adrenaliny w najniebezpieczniejszych rejonach Nowej Warszawy.
            Łukasz za nic w świecie nie wszedłby nocą do metra, nawet za cenę akceptacji kumpli. Jako barman, znał zbyt wiele miejskich legend na temat podziemnych labiryntów i huczących w nich pociągów.
            Niestety, wciąż nie było lepszego sposobu, by dostać się szybko na drugi koniec metropolii, niż wagonik metra. Odkąd podjął dodatkową pracę w Zakładach Oczyszczania Miasta, docenił jak istotna stała się w jego życiu sprawność miejskiej komunikacji.
Na szczęście w samo południe, w przejściach podziemnych, nie kręciło się zbyt wielu bezdomnych, a ci którzy tam byli, leżeli w kałużach rzygowin i bełkotali coś do siebie. Łukasz miał dreszcze, kiedy uświadomił sobie, że większość z leżących tam ludzi była kiedyś zwykłymi obywatelami wielkiej metropolii, ale astronomiczne bezrobocie i problemy ekonomiczne, spychały ich na najniższy szczebel drabiny społecznej.
            W ciągu dnia zwykle tylko prosili o datki, ale pod osłoną nocy zdolni byli do kradzieży, gwałtów, a nawet zabójstw. Słyszał, że czasami dopuszczali się aktów kanibalizmu. Choć wydawało mu się to obrzydliwe i nieprawdopodobne, w tym obskurnym – przypominającym przedsionek piekła – miejscu, mieściło się to w granicach ludzkiego pojmowania.
            – Daj mi coś do jedzenia! – wychrypiał jakiś siwy brodacz. Jego ubrania śmierdziały z daleka zbutwielizną i alkoholem. Kloszardzi nosili na sobie szmaty, które szybko przesiąkały esencją rynsztoków – zapachem sików, gówna i wilgoci.
            Spojrzał na bezdomnego i zaczął go omijać szerokim łukiem. Dobrze zrobił, bo agresywny kloszard rzucił się jak ryba w sieci i omal nie dosięgnął go nogą, chcąc go kopnąć.
            – Spierdalaj, ćwoku! Szybko spierdalaj! – Usłyszał za plecami zachrypnięty od alkoholu głos. Miał ochotę się odwrócić i spojrzeć mu w twarz, ale powstrzymywał go strach przed tym, że za moment zbiegną się kumple kloszarda.
            Czym prędzej wmieszał się w potok ludzi płynący w kierunku bramek kontrolnych. Zawsze miał dreszcze, kiedy przez nie przechodził, choć strach przed niedoładowanym biletem nigdy nie był zasadny.
            Może jak będę bogatszy, to przestanę się bać. Teraz nie uśmiecha mi się płacić mandatu w wysokości mojej miesięcznej pensji za to, że przeszedłem przez bramkę bez biletu.
            Kiedy minął samotną brunetkę, odprowadził ją wzrokiem aż na przystanek, myśląc o Łucji. Żałował, że tylko raz zajrzała do baru, bo łudził się, że będą się widywać częściej, skoro już wiedziała, gdzie pracował.
Wciąż myślał o ich ostatnim spotkaniu. Nie rozmawiali od lat, a nadal potrafili się ze sobą dogadać. Odetchnął z ulgą, kiedy uświadomił sobie, że Łucja tak naprawdę niewiele się zmieniła. Wciąż była tą samą, intrygującą kobietą, która spodobała mu się w czasach szkolnych.
            Kiedy wszedł do wagoniku, zastygł w tłumie posępnych ludzi, którzy dzięki słuchawkom wetkniętym w uszy, odgrodzili swoje prywatne podwórka od innych. Widział takie obrazki wiele razy, ale dopiero obserwując ich nieobecne spojrzenia zrozumiał, że przyszło mu żyć w erze zombie. Jednak nie były to zwykłe zombie (wyjęte rodem z horrorów najniższej klasy), tylko spętane sidłami technologii, cyber-zombie, których coraz więcej snuło się po ulicach.
            Dziwne, że wciąż nie uciekamy na widok tych pustych spojrzeń – pomyślał, patrząc w oczy kobiety stojącej przed nim. Patrzyła w przestrzeń, choć Łukasz mógł przysiąc, że i tak nic nie widziała.
            Myślał już tylko o celu podróży. W Zakładach Oczyszczania Miasta mógł przepracować kilka godzin w tygodniu. Po ostatnim wezwaniu do zapłaty zaległego czynszu, nie miał wątpliwości, że potrzebuje dodatkowej pracy, żeby nie wylądować na ulicy. Miał koszmary w nocy, kiedy uświadomił sobie, że balansował na krawędzi ubóstwa, choć tak naprawdę siedział w barze dzień i noc, żeby utrzymać się na powierzchni.
            Miał nadzieję, że zdoła opłacić dom, bo to jedyna pamiątka, która została mu po matce. Nie żyła już dwa lata, bo zabił ją rak mózgu, którego wciąż nie dało się wyleczyć. Łukasz miał nadzieję, że nie odziedziczył po niej skłonności do nowotworów, choć liczył się z tym, że istniała taka ewentualność. Co prawda można było wyleczyć większość chorób, ale na to potrzeba pieniędzy, których on nie miał. Rządy walczące z przeludnieniem postanowiły windować ceny leków, co pozwalało przeżyć tylko najbogatszym i najbardziej zdeterminowanym.
            Chciało mu się płakać, kiedy uświadomił sobie, że robił co mógł, by przetrwać, ale efekty jego wysiłków były śmiesznie niskie w porównaniu z włożonym wysiłkiem.
            Jeśli dobrze zapłacą, to rzucę robotę w barze – pomyślał, choć spodziewał się, że wtedy trudniej mu będzie znaleźć pretekst do spotkania z Łucją.
            W prawdzie inteligentny zegarek pokazywał mu, gdzie mieszała, ale wolał jej na razie nie odwiedzać. Czasami lubił te elektroniczne zabawki, którymi darzyła go nowoczesność. Wystarczyło mieć kogoś w swoich kontaktach, oznaczonego jako znajomego, i system pokazywał bardziej szczegółowe dane pobrane z satelity.
            Z drugiej strony trochę go to przerażało, bo w tak skonstruowanej rzeczywistości brakowało miejsca na tajemnice. Rząd na pewno wiedział o nim dużo więcej niż on sam zdołałby ukryć. Nikt nie pytał czy to sprawiedliwe, bo wydawało się zupełnie naturalne, że ktoś ich kontroluje – coś jak to, że wszyscy kiedyś umrą.
Choć mógł bez trudu zdobyć adres Łucji, nie dało się przewidzieć czy nie znalazła sobie kogoś i nie odwiedzała lepszych lokali. Mimo tych wszystkich myśli, próbował sobie wmówić, że wcale nie był o nią zazdrosny.
Zanim dojechał na stację, pomyślał, że powinien do niej chociaż napisać, jeśli w najbliższym czasie nie pojawi się w lokalu. Szkoda by było stracić szansę podarowaną mu przez los. Poza tym, potrzebował kogoś bliskiego, kto pomógłby mu uporać się z problemami. Kiedyś nie potrzebował przyjaciół, bo miał rodzinę, ale te czasy dawno minęły.
Wysiadł z wagonu na następnej stacji. Razem z nim, na peron wylał się tłum pasażerów, który popchnął go w kierunku najbliższego wyjścia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 
Copyright © 2016. Mateusz M..
Design by Herdiansyah Hamzah. & Distributed by Free Blogger Templates
Creative Commons License