"Kraina snu" Rozdział 2 - Anomalie

sobota, 5 sierpnia 2017

Pobierz rozdział: PDF - EPUB - MOBI

1
Łucja starała się zapomnieć o wypadku w elektrociepłowni. Kładąc się do łóżka, usilnie myślała o pracy i wydawało jej się, że odegnała od siebie obraz katastrofy. Jednak jej nadzieje prysły, bo jak tylko znalazła się na granicy jawy i snu, on znowu zaczął ją wołać. Otworzyła oczy, lustrując pokój pogrążony w półmroku zmiękczonym pomarańczowym światłem latarni ulicznych. Choć była sama, nie opuszczało jej wrażenie czyjejś obecności.
Przez resztę nocy leżała przy zapalonym świetle, wpatrując się w sufit. Myślała o babci płaczącej w poduszkę, bo nie wierzyła, że staruszce udało się zasnąć. Domyślała się, jakie to musiało być dla niej trudne. Sama nie utrzymywała z Karolem zażyłych kontaktów, ale nie ominął jej szok związany z utratą członka rodziny. To zawsze bolało – mniej lub bardziej, ale nie można było przejść obok tego obojętnie.
Kiedy zginęli jej rodzice, miała ochotę umrzeć razem z nimi. Ulżyło jej, że śmierć dopadła tym razem kogoś, z kim nie łączyły ją tak bliskie stosunki. Niestety Emilia była w dużo gorszym stanie. Łucja wolała nie myśleć, co będzie za kilka dni, kiedy przyjdzie im pochować Karola.

Po drodze do pracy, ledwo udawało jej się utrzymać głowę w pionie i nie zasnąć. Pociąg sunął po szynach tak gładko, że wydawało jej się, jakby wciąż leżała w łóżku.
Pomyślała o Emilii. Dopóki staruszka nie zobaczyła w telewizji czarnego paska z nazwiskami zmarłych robotników, trzymała się całkiem nieźle. Łucja była wtedy gotowa pomyśleć, że babcia powoli godziła się z tym, co się stało.
Pieprzona telewizja…
Chwilę przed wyjściem z autobusu, przypomniała sobie jeszcze reakcję babci na opowieść o bezdomnym.
To szaleństwo, ale mam wrażenie, że wiedziała o jakim rdzeniu mówiłam – pomyślała, stając pod wiatą. Zanim ruszyła w stronę muzeum, zapięła kurtkę pod szyję, bo wiatr był coraz zimniejszy. Nie znosiła zimy, ale musiała zaakceptować jej nadejście. W prawdzie ciągle mówiło się o ociepleniu klimatu, ale przecież pogoda działała dokładnie odwrotnie i grudzień był z roku na rok coraz zimniejszy.
***
Kustosz przywitał ją w pracy nad wyraz ciepło. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Był typem nieczułego dupka, jednego z wielu, z którymi Łucja miała w życiu do czynienia. Jeszcze trochę i mogłaby napisać doktorat o facetach, którym stawał tylko na myśl o własnej wspaniałości.
– Czekaliśmy na ciebie – powiedział od progu. W muzeum panował półmrok zmiękczony dziesiątkami małych świeczek porozstawianych na parapetach okien i w kątach wielkiego atrium. Łucja popatrzyła za kontuar recepcji i dostrzegła nikły uśmiech na twarzy ciecia Janka.
Czyżby dzisiaj był dzień dobroci dla Łucji Phreis? Przecież ten stary pijus nie uśmiechał się do mnie, odkąd dowiedział się, że KOBIETA mogła pracować, w tej samej firmie, na lepszym stanowisku niż on.
Zrozumiała o co im chodziło dopiero, gdy przypomniała sobie, że lista ofiar tragedii obiegła wszystkie możliwe telewizje satelitarne. Za to najbardziej nie znosiła dziennikarzy. Nie potrafili zdjąć nogi z gazu, kiedy trafili na trop sensacji.
Dlaczego nie poprzestali na reportażu z zadymy przed elektrociepłownią? Ponoć w trakcie zamieszek zginął jakiś żandarm. Ktoś zatłukł sukinsyna, i dobrze – pomyślała, zdejmując płaszcz. Janek wziął go usłużnie w pomarszczone dłonie i powiesił na jedynym wolnym haczyku w szatni. Wyglądało na to, że Łucja ostatnia dotarła do pracy. Zrobiło jej się głupio i miała wrażenie, że oblał ją rumieniec, kiedy patrzyła na zaspanego dozorcę.
– Myśleliśmy, że nie przyjdziesz, ale cieszymy się, że jesteś – powiedział kustosz, jakby ten dzień miał być jej ostatnim przed odejściem na zasłużoną emeryturę. Przez chwilę obawiała się, że chciał ją zwolnić, ale jego zbolała mina mówiła coś innego.
„Współczujemy ci z powodu rodzinnej tragedii, ale mamy nadzieję, że nie będziesz się już mazgaić i wrócisz do pracy.”
– Przyszłam, ale chyba niepotrzebnie? – zapytała z powątpiewaniem, zerkając na rządek świeczek stojących na kontuarze. Kustosz uśmiechnął się i pokiwał przecząco głową.
– Przeciwnie. Radek potrzebuje pomocy przy rozstawianiu lamp. Przywieźli je dzisiaj rano – powiedział. – Zamówiłem alternatywne oświetlenie. Prądu ma nie być przez dwa tygodnie, a musimy z czegoś żyć. Poza tym, zmienianie wypalonych świeczek to robota głupiego.
Nie usłyszeli kąśliwej uwagi Janka, który ośmielił się stwierdzić, że i tak nikomu nie chciało się tu przychodzić (nie licząc dzieciaków zmuszanych przez system oświaty). Kustosz spojrzał na swój telefon i powiedział, że ma coś ważnego do zrobienia, po czym natychmiast odszedł.
Łucja patrzyła przez chwilę jak oddalał się w kierunku czarnej dziury korytarza, która w powietrzu podgrzanym przez świeczki, falowała jak fatamorgana na pustyni. Kiedy zniknął, ona także pomyślała, że powinna zabrać się do pracy. Machnęła ręką do Janka i odeszła w swoją stronę, nie czekając na odpowiedź.

Spędziła dzień na rozstawianiu dodatkowego oświetlenia i rozwijaniu kilometrów kabli po całym Muzeum Narodowym. Kiedy skończyła, robiło się już ciemno. Zwykle wychodziła o osiemnastej, ale kustosz zmusił ją i kilku innych pracowników, żeby rozstawili wszystkie lampy, bo muzeum musiało zostać otwarte najpóźniej następnego ranka.
Łucja widziała go przechadzającego się po atrium z zadowoloną miną. Spodziewała się, że załatwione przez niego generatory nie pochodziły z legalnego źródła. Miasto od lat reglamentowało energię elektryczną, a po awarii w elektrociepłowni zapowiadały się jeszcze trudniejsze czasy.
Tylko ludzie z twardą dupą i potężnymi znajomościami mieli szansę utrzymać się na powierzchni. Czasami tak mówił – pomyślała, wychodząc z muzeum.
I chyba coś w tym jest…
2
Miała rozładowany telefon, więc wychodząc z muzeum, spojrzała na gigantyczny zegar wiszący nad skrzyżowaniem torowisk, tuż obok najwyższego hotelu w kraju. Każdego innego dnia w większości okien wieżowca paliłyby się światła, ale w najbliższym czasie będzie przygaszony jak Titanic tuż przed zatonięciem. Łucja tak sobie wyobrażała ten gigantyczny budynek, który wśród niższych miejskich zabudowań wyglądał jak wielki transatlantyk płynący wśród żaglówek.
W dobie kiepskich elektrociepłowni nawet bogate snoby musiały podzielić los reszty Warszawiaków. Ciekawa jestem czy tym nowobogackim burakom nie przeszkadza hałas pociągów przez całą dobę? Nie zmrużyłabym oka w takich warunkach – pomyślała, słysząc nadjeżdżający pociąg.
Dochodziła dwudziesta druga.
O tej porze, alejkami szwendały się tylko podejrzane typy i ludzie, których również ktoś zmusił do wzięcia nadgodzin. Nie było ich wielu, ale zapewne wszyscy zostali po godzinach z tego samego powodu, co Łucja. Dzięki nim nie czuła się tak bardzo osamotniona i przestraszona, idąc ciemną uliczką.
Pod blok dotarła tak późno, że nie miała ochoty nawet myśleć o przygotowywaniu kolacji. Już miała wejść na klatkę schodową, kiedy zobaczyła, że w oknach baru przylegającego do jej domu błyskały żółte światełka. Miała wrażenie, że te skaczące punkciki zapraszały ją na drinka po ciężkim dniu.
Nigdy tam nie byłam, ale może choć raz powinnam się wyluzować po robocie?
Słyszała kiedyś od kogoś, że pracował tam jej kolega z dawnych lat. Chodzili razem do liceum. Miała nadzieję go spotkać. Pomyślała, że dobrze by było powspominać czasy całkowitej beztroski.
Kiedy wchodziła do środka, usłyszała, że jej żołądek domagał się czegoś do jedzenia.
Może dostanę tu coś ciepłego. No, w ostateczności zadowoli mnie grzane wino rocznik 2117 – zaśmiała się w duchu, myśląc mimochodem, ile musiałaby pracować na jedną lampkę.
Kiedy weszła do środka, miała wrażenie, że znalazła się w jaskini hazardu, w Ameryce z czasów Wielkiego Kryzysu. Mieli nawet taką wystawę w Muzeum Narodowym – „Rozrywki człowieka XX wieku”, ale nie dorastała do pięt wystrojowi lokalu, który od progu ujmował ponurym realizmem tamtych ciężkich czasów.
Popatrzyła po okrągłych stolikach (teraz pustych, ale zapewne w godzinach szczytu bywało tu mnóstwo ludzi) i wyobraziła sobie przekrzykujących się facetów grających w pokera oraz półnagie dziewczyny noszące im na srebrnych tacach przekąski i alkohol. Potem popatrzyła w stronę kontuaru i dostrzegła barmana polerującego kufel. Zerknął w jej stronę, ale wyglądało na to, że nie zdołał jej rozpoznać w skaczącym świetle rzucanym przez rozchybotane płomienie świeczek.
– Witamy w barze Pod Rybką! – zawołał, kiedy Łucję dzieliło już tylko kilka kroków od wysokich barowych krzeseł. Uśmiechnęła się blado i zajęła miejsce po środku. Opierając ręce o kontuar, miała wyrzuty sumienia, że zostawi smugi na błyszczącym, wiśniowym blacie. Popatrzyła na chłopaka za barem i choć cienie tańczące na jego twarzy tworzyły zgrabną maskę, rozpoznała go. Miał na imię Łukasz i przed laty łączyło ich coś na wzór przyjaźni.
Rzuciła okiem na rzędy butelek ustawionych za jego plecami. W wolnych przestrzeniach między flaszkami stały świeczki, przez co cała ściana wyglądała jak świątynny witraż oświetlony przez zachodzące słońce.
– Macie coś ciepłego? – zapytała. Barman westchnął. Odrzucił szmatę na drugi koniec lady i pochylił się ku niej, opierając łokcie o blat.
– Niestety, droga pani... – urwał. Wpatrywał się przez chwilę w twarz Łucji, na której tańczyły cienie płonących świeczek. Uniósł brwi ze zdziwienia i zaczął się śmiać. – Łucja? A niech mnie, nie poznałem cię!
Odpowiedziała mu śmiechem.
– Aż tak się zmieniłam? – zapytała. – Zastanawiałam się, co powiesz.
– Albo to ja się zestarzałem i mam sklerozę. Nie no, wyglądasz naprawdę dobrze – odparł. Łucja zaśmiała się w duchu, bo Łukasz wciąż nie nauczył się prawić komplementów. – Całkiem nieźle.
– Dzięki – rzuciła. – To co, macie coś ciepłego?
– Obawiam się, że nie. Właściwie liczyłem na to, że będzie zamknięte – westchnął. – Na pewno słyszałaś o tej drace w elektrociepłowni. No, bo kto nie słyszał? W dzielnicy przez dwa tygodnie nie będzie prądu, ale szef uparł się, że interes musi się kręcić – dodał.
– To dziwne, bo u mnie w domu jest prąd, a mieszkam obok – powiedziała, pokazując kciukiem za siebie. Łukasz wzruszył ramionami.
– Co mam ci powiedzieć? W mieście jest burdel i tyle – odparł. – Kable, które dostarczają prąd do tych bloków idą z innego transformatora niż te docierające do lokalu.
– Skąd wiesz?
– Gadałem z elektrykami. Stanęło na tym, że muszę tu siedzieć, bo szef naciska na mnie, żebym robił w tym zasranym barze wszystko, ale cicho-sza – powiedział, kładąc palec wskazujący na ustach.
Ciekawe skąd jego szef ma te starocie – pomyślała, przypatrując się okrągłym stołom z polerowanego drewna, pozłacanym spluwaczkom i podłodze wyścielonej trocinami. Musiał być kolekcjonerem albo łowcą skarbów. Nie brakowało takich, ale Łucja nie spodziewała się, że którykolwiek z nich udostępniłby swoje fanty pijanym robotnikom zakochanym w ciemnym piwie i zimnej wódce.
– Niezły wystrój.
– Fakt. Szef ma fioła na punkcie historii. Napijesz się czegoś?
– Skoro nie ma prądu i nici z herbaty, to nalej mi odrobinę whisky – poprosiła. Barman uśmiechnął się z przekąsem.
– Prawdę mówiąc, nie podajemy tu kawy i herbaty. To jest bar, ale mniejsza o to – powiedział, odwracając się do półki z alkoholami.
Łukasz w milczeniu przygotowywał drinka, a Łucja patrzyła na jego zgrabne ruchy. Zastanawiała się jak długo tu pracował. Skończyli szkołę siedem lat temu. Jeśli był barmanem od tak dawna, to miał już sporo doświadczenia.
– Proszę – powiedział, stawiając przed nią masywną szklaneczkę wypełnioną bursztynowym płynem. Kostki lodu zagrzechotały delikatnie, zachęcając Łucję, by skosztowała.
Dlaczego nigdy wcześniej tu nie przyszłam?
Kiedy pociągnęła pierwszy łyk, poczuła przyjemne ciepło przepływające jej przez gardło prosto do żołądka.
– Co cię sprowadza do tej speluny? – zapytał nagle. Wzruszyła ramionami i odłożyła szklaneczkę.
– Po prostu liczyłam, że coś u was zjem albo chociaż wypiję kawę. Padam na twarz, a jutro rano muszę wstać do pracy. Nie chce mi się robić kolacji. Nie mam nawet siły wziąć prysznic.
– Tutaj możesz się jedynie urżnąć w trupa. Masz na to siły? – zapytał ze śmiechem. Łucja nie odpowiedziała. Popatrzył na nią i dodał: – Swoją drogą, dawno cię nie widziałem. Ironia, co? Biorąc pod uwagę to, jak blisko ciebie pracuję. Co robiłaś przez te lata?
Wzruszyła ramionami. Nie bardzo wiedziała, co mogłaby odpowiedzieć, bo choć od lat wykonywała pracę marzeń, czasami myślała, że prędzej czy później siedzenie w muzeum jej zbrzydnie.
– Nic, co by cię zainteresowało, uwierz – rzuciła. – Dużo macie klientów? – zapytała, nie chcąc, by zapadła między nimi niezręczna cisza.
– Poza kilkoma stałymi bywalcami niezbyt wielu. Szef zatrudnia mnie i jeszcze jedną dziewczynę. Wystarczymy na ten tłok – powiedział, rysując w powietrzu cudzysłów – który się tu zwala co wieczór.
– Rozumiem. Czyli właściwie trochę tu nudno?
– Tylko trochę. Powiedzieć ci coś? – zapytał, zbliżając się do niej, jakby chciał jej to wyszeptać na ucho, w obawie, że zostanie usłyszany, choć lokal świecił pustkami.
– No mów – poleciła, po czym pociągnęła kolejny łyk ze szklaneczki. – Dobre whisky, chociaż prawdę mówiąc nie znam się na tym ani trochę. To co chciałeś mi powiedzieć? – zapytała, pociągając jeszcze jeden łyk. Czuła się naprawdę dobrze. Niemal zupełnie zapomniała, że powinna wrócić do domu i odpocząć.
– Posłuchaj – zniżył głos do szeptu – prawdę mówiąc ten palant, mój szef, miałby więcej klientów, gdyby zdjął te ohydne plakaty z witryny. – Łucja odruchowo spojrzała za siebie, choć nie mogła zobaczyć tego, o czym mówił Łukasz. – Zapewne weszłaś do środka, bo nie widziałaś, że pod szyldem wisi morda Prezydenta! – syknął.
– Ciemno tu jak u murzyna po czarnej kawie, więc niczego nie widziałam – zaśmiała się. – A tak na serio, widziałam kiedyś jakieś plakaty, ale nie sądziłam, że twój szef to powywieszał. Myślałam, że to głupi żart tych pijaczków, co tu przychodzą, czy coś takiego…
Łukasz spojrzał na nią tak jak patrzy się na życiowego niedorajdę. Łucja podniosła brwi, czekając na odpowiedź.
– Nie tylko porozwieszał plakaty, ale i często zaprasza na drinka przydupasów Prezydenta.
– Naprawdę? – Zakołysała kryształową szklaneczką. Alkohol pływał na dnie i prosił się o to, by wypić go do końca, więc to zrobiła. Odstawiła puste naczynie na bok, wiedząc, że nie powinna pić więcej.
– Wiesz co? Kiedyś też się tym nie interesowałem, ale czasem do baru zaglądają jacyś ważniacy i mówią to, i owo. W mieście źle się dzieje – powiedział i machnął ręką. – Ale co tu dużo mówić, skoro kraj stoi w coraz większym bagnie? Nie czujesz jak się w nim zapadamy? Już słychać bulgot i powoli zaczyna śmierdzieć! – wycedził przez zęby. Zrobił się czerwony ze złości i Łucja wyczuła, że nadszedł czas na uregulowanie rachunku.
– Dobrze, dobrze – odparła, unosząc ręce w obronnym geście, po czym wyjęła z kieszeni telefon. Zakręciło jej się w głowie, ale na szczęście zdołała się utrzymać na krześle.
Nie powinnam była tego pić…
– Chcę zapłacić, bo już jest trochę późno – powiedziała, wstając z krzesła.
Łukasz wyglądał na zawiedzonego, że nie dała mu dokończyć. W nocy nigdy nie miał zbyt wielu klientów, a dobrze było mieć do kogo otworzyć gębę podczas nocnej zmiany.
– No dobra – skwitował. Kiedy dokonała płatności, odwróciła się na pięcie i chwiejnym krokiem wyszła z baru. Łukasz odprowadził ją wzrokiem do drzwi, a potem długo myślał o tym jak mu się kiedyś podobała.
***
Kiedy wyszła z baru, usłyszała kwilenie szczurów, buszujących w kuble na śmieci tuż obok wejścia do bloku. Wyglądało na to, że będąc pijaną wyczuwała więcej bodźców z otoczenia. Obeszła śmietnik szerokim łukiem i zbliżyła się do drzwi na klatkę schodową.
Zwykle po drodze do domu mijała wiele przepełnionych kontenerów, wokół których leżały setki martwych szczurów, a mnóstwo żywych osobników żywiło się na tym wielkim wysypisku mięsa, które każdego dnia zataczało coraz szerszy krąg w Nowej Warszawie.
Lokalne epicentrum znajdowało się w piwnicach jednego z bloków obok baru Pod Rybką. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że w budynku przeznaczonym do rozbiórki, powstała wylęgarnia szczurów. Ostatni lokatorzy zapomnieli zamurować właz kanalizacyjny znajdujący się w piwnicy. Stamtąd zaczęły się wydostawać osobniki, którym zrobiło się za ciasno w rurociągach pod miastem. W ciągu kilku lat, gryzonie stały się niebezpiecznym wirusem krążącym po krwioobiegu aglomeracji, jednak wciąż nie dało się go zwalczyć.
Którejś nocy do pustostanu weszło dwóch bezdomnych i już nigdy nie zobaczyli światła dnia. Szczury przegryzły im gardła, kiedy padli zapici w kątach.
Po kilku dniach zostały po nich tylko gołe szkielety, zaś gryzonie w dalszym ciągu szukały wyjścia z budynku. Były jak woda drążąca skały – zazwyczaj potrzebowała dużo czasu, ale zawsze znajdowała miejsce, gdzie izolacja była słabsza.
W końcu znalazły rozwiązanie: wróciły do piwnicy i wyszukały okienko, które jakimś cudownym zrządzeniem losu wcześniej przeoczyły. Wygryzły dziury w plastikowej ramie i pierwszej nocy do miasta wydostało się kilkaset gryzoni. Kolejnej nocy ich liczba wzrosła do paru tysięcy, aż zalały Nową Warszawę brudnym strumieniem. Od tamtej pory, miasto nie umiało sobie z nimi poradzić, a Łucja przywykła już do widoku i smrodu maleńkich trupków zalegających w rynsztokach.
Na drzwiach okolicznych bloków wisiały plakaty z przekreślonym wizerunkiem szczura i napisem: „UWAŻAJCIE NOCĄ, BO JA NIE ŚPIĘ!”.
Ciekawe, że też nie szkoda im na to papieru, nawet tego sztucznego...
Poniżej ktoś dopisał mazakiem „Miasto ma w dupie mieszkańców.”. Łucja nie mogła się z tym nie zgodzić, tym bardziej, że nikt nawet nie próbował ustalić źródła problemu. No, może z wyjątkiem mieszkańców dzielnicy, którzy i tak zrobili to niedokładnie albo ginęli zjedzeni przez szczury. Niejednokrotnie słyszało się o tajemniczych zaginięciach, których nie dało się wyjaśnić.
            – Pieprzone szczury! – usłyszała, patrząc na plakat. Spojrzała za siebie, ale ciemność zalegająca na ulicy ukryła przed nią źródło hałasu. Po chwili rozległ się głośny brzęk oznaczający, że gdzieś niedaleko przewrócił się kubeł na śmieci.
            Łucja wytężyła wzrok i zauważyła jasną plamę, unoszącą się w powietrzu, gdzieś po drugiej stronie ulicy. Gdyby paliły się wszystkie uliczne lampy, bez trudu dostrzegłaby przysadzistego faceta walczącego ze szczurami wydostającymi się ze studzienki kanalizacyjnej.
            Niestety, to co mówił Łukasz było prawdą – nawet uliczne oświetlenie zasilał prąd płynący z różnych elektrowni. Najwyraźniej instalacja elektryczna w niektórych częściach Nowej Warszawy była poplątana jak spaghetti.
            – Co się tam dzieje?! – zawołała, zmierzając niepewnie w stronę mężczyzny tarzającego się w kosmatej nawale. Po drugiej stronie ulicy, w kilkupiętrowym budynku, mieściła się stołówka zakładowa oczyszczalni ścieków. Obok stało mnóstwo przepełnionych śmietników, bo służby porządkowe nigdy nie nadążały z ich opróżnianiem.
Szczury piszczały złowieszczo i skakały po grubiutkim panisku leżącym na ziemi, podgryzając go co chwilę.  Mężczyzna trzymał w ręku telefon z włączoną latarką. Łucja wychyliła się ponad wielkim kontenerem i dostrzegła, że jego twarz była cała we krwi i z przerażeniem stwierdziła, że wygłodniałe szczury pozbawiły go ucha.
            – Ratunku! – wrzasnął, prawie płacząc. Łucja obiegła śmietnik i zaczęła kopać, i rozdeptywać agresywne gryzonie. Kiedy zdołała przedrzeć się do faceta w prochowym płaszczu, chwyciła go za ręce i z całych sił podźwignęła do góry. Omal nie wyzionęła ducha, kiedy poczuła jego ciężar. Jednak adrenalina i złość pozwoliły jej go postawić na nogi.
            Siedzące na nim szczury pospadały na ziemię, kwicząc złowieszczo. Inne rzuciły się do stóp Łucji, ale zdążyła odskoczyć, zanim wgryzły się w jej buty. Mężczyzna zrobił to samo. Potem złapał się za twarz, jakby wstydził się doznanych ran.
            – Uciekajmy stąd – jęknął zduszonym głosem. Łucja popatrzyła na niego, czując jak wszystko przewraca jej się w żołądku.
            – Zadzwonić po pogotowie? – zapytała, a on kiwnął głową. Kiedy wyjęła telefon, uświadomiła sobie, że był rozładowany. – Kurwa, bateria mi padła! Daj mi pan swój telefon – powiedziała. Facet wytarł zakrwawioną rękę o płaszcz, po czym wyjął z kieszeni komórkę i podał ją Łucji.
            Popatrzyła na zwierzęta kłębiące się tuż pod jej stopami i wrzasnęła, kiedy zobaczyła, że jeden wielki gryzoń zaczął się wspinać po jej spodniach.
            – Wynośmy się stąd!
Uciekli przed szczurami na drugą stronę ulicy, uważając, by nie rozjechał ich jakiś nocny autobus. Rzadko tędy jeździły, ale niektóre linie przecinały Czwarty Dystrykt i Łucja czasem z tego korzystała.
            Zaproponowała, żeby zaczekali na klatce schodowej w jej bloku, gdzie było trochę cieplej niż na zewnątrz. Mężczyzna przystał na jej propozycję. Trząsł się ze strachu jak osika, a Łucja wcale nie czuła się lepiej, bo pomyślała, że szczury jeszcze nigdy nie były równie agresywne.
            – Stokrotnie pani dziękuję – powiedział. Zauważyła, że płakał. Nie wiedziała tylko czy z bólu, czy z wdzięczności.
            Czy to ważne? Dobrze, że przyszłam, zanim parszywce pożarły go żywcem.
            – Nie ma za co – odparła, zdmuchując kosmyk włosów z czoła.
            Są agresywne tylko w nocy, jakby wiedziały, że ludzie śpią i można im się rzucać do gardeł. Interesujące i zatrważające zarazem…
            – Zadzwonię na pogotowie – powiedziała, przypomniawszy sobie, że jeszcze tego nie zrobiła. Ratownicy przyjechali kwadrans później.
Powiadomiła też żandarmerię, ale na próżno, bo oni od dawna tylko zamiatali problem pod dywan, udając, że w mieście nie roiło się od szczurów.
3
            Wróciła do domu dopiero, gdy miała pewność, że ratownicy zaopiekowali się nieszczęśnikiem. Kiedy wdrapała się na półpiętro, spojrzała na niego przez ramię i zrobiło jej się go żal. Siedział na schodku i rozmawiał z rosłym lekarzem. Chyba znowu płakał, ale nie dałaby głowy. W tumulcie połączonych ze sobą głosów, trudno było rozpoznać.
Idąc do mieszkania przeszywały ją dreszcze za każdym razem, kiedy słyszała choćby ciche skrzypnięcie albo jęk sfatygowanej poręczy. Te stare bloki od dawna żyły własnym życiem.
Wchodząc do mieszkania, obiecała sobie kupić zapas trutki na szczury, mając nadzieję, że to je odstraszy. Właśnie tak wyglądało życie w Nowej Warszawie ­– w metropolii pełnej plag i problemów społecznych.
Albo szczury, albo obłąkany Prezydent. Jak to dobrze, że fanatyzm religijny przestał już być naszym największym problemem, bo przyszłoby nam wymrzeć.
Łucja rzadko opuszczała miasto i niewiele wiedziała o życiu w innych metropoliach, ale spodziewała się, że wyglądało podobnie. Media nie nagłaśniały zbyt wielu afer na szczeblu samorządowym, bo prezydenci pozostałych metropolii odgradzali swoje podwórka od reszty, przez co w Polsce powstały liczne – choć nieoficjalne – państwa-miasta, ale czuła, że wszędzie działo się źle.
            Jak za starych dobrych czasów w Grecji. Dziwi mnie tylko, że rząd nic z tym nie robi. Banda idiotów. Akurat w tym względzie od wieków nic się nie zmieniło. Już za Mieszka Pierwszego było nieciekawie. Po co komu chrzty? Mieliśmy z tego powodu tylko wojny i krucjaty. Ech, nieważne…
            Nowa Warszawa stała się przemysłowym miastem zaraz po tym, jak Łódź zmieniła się w miasto-ducha. Tamtejsze władze ogłosiły upadłość, a większość domów i blokowisk została opuszczona. Zdesperowana ludność przeniosła się do stolicy w poszukiwaniu pracy.
            Szukaj sobie stabilizacji i przyczyniaj się do niszczenia kolejnej metropolii. Astronomiczne bezrobocie to kolejna z wielu plag tego zafajdanego miasta. Ale komu ja to próbuję uświadomić?
            Łucja cieszyła się, że znalazła posadę w Muzeum Narodowym. Stało się to chwilę przed tym, jak plaga łódzkich bezrobotnych zalała stolicę. Miasto w żadnym wypadku nie potrzebowało tylu rąk do pracy i musiało się to skończyć katastrofą. Warszawiacy doskonale pamiętali zamieszki między nimi a napływającymi Łodzianami, chcącymi wydrzeć im z gardeł ciepłe posady.
            Trzy lata zajęło, zanim postawiono kilka nowych fabryk, których zarządy pochodziły z Łodzi. Bezrobotni znaleźli sobie zajęcie i dopiero wtedy sytuacja zaczęła się stabilizować.
           
Kiedy Łucja weszła do mieszkania, było już grubo po północy. Od razu poszła do sypialni, rozebrała się i wpełzła pod kołdrę. Leżała, nie mogąc zasnąć, bo myśl o kwilących gryzoniach nie dawała jej spokoju. Pomyślała o facecie, którego omal nie zagryzły. Miała przed oczami jego zakrwawioną twarz i wyobrażała sobie, co by było, gdyby to ona padła ofiarą wygłodniałych szczurów. Przerażała ją myśl, że mogłyby ją zaskoczyć podczas snu…
            Próbowała to od siebie odegnać, ale stres nie dawał za wygraną. Zwróciła głowę w kierunku okna. Nie zaciągała rolet, więc do pokoju wdzierało się pomarańczowe światło z ulicy. Zastanawiała się jak to możliwe, że bezdomni radzili sobie ze szczurami, a nawet łazili razem z nimi po kanałach i nie padali ich ofiarą.
            A może oni też prowadzą z nimi wojnę? – pomyślała. – Może nie mamy świadomości…
            Zamknęła oczy, bo zmęczenie wreszcie uciszyło jej rozwrzeszczane myśli. Pojawiła się w krainie spowitej mgłą. Chciała zawołać kogoś i poprosić o pomoc, ale nie mogła nic powiedzieć. Chyba to przeraziło ją najbardziej.
            Wydała z siebie tylko bezgłośne westchnienie, kiedy przed jej oczami pojawiła się jaśniejąca we mgle kula. Z każdą chwilą robiła się coraz większa aż Łucja mogła dostrzec więcej szczegółów. Ciemniejsze plamy zmieniły się w oczy, usta i włosy zlepione w krwawe strąki. Wszystko zrobiło się czerwone, a ona zaczęła krzyczeć, kiedy z mgły wyłoniła się twarz bezdomnego.
            ~Rdzeń.~
            Obudziła się spocona i zdyszana, jakby przebiegła maraton. Miała wrażenie, że spadła na łóżko z dużej wysokości, a potem przypomniała sobie sen. Znowu go widziała. Tego mężczyznę, który ostatnimi czasy nawiedzał ją prawie co noc, ale tym razem ktoś go zranił.
            – Co za koszmar – powiedziała do siebie, dysząc. Zastanawiała się czy naprawdę wrzeszczała, czy tylko jej się przyśniło. Wolała nie niepokoić sąsiadów. Na szczęście „wrzask” był tylko cichym pomrukiwaniem przez sen.
Nie mogła dłużej spać. Spojrzała na krajobraz za oknem, a potem rzuciła okiem na telefon. Dochodziła szósta rano. Zaczynała pracę o dziewiątej, więc pomyślała, że w spokoju zdąży wypić kawę i przejrzeć wiadomości. Ostatnio nie miała czasu na czytanie książek, bo (o ironio) zbyt wiele poświęcała ich skanowaniu. Mogła jedynie, od czasu do czasu, przejrzeć portale informacyjne i tak też robiła.
Niestety, większość stanowiły szukające sensacji szmatławce, bo aktualnie popularne były teorie spiskowe na temat katastrofy w elektrociepłowni. Łucja uważała to za zwykłą kraksę, wypadek przy pracy spowodowany bezmyślnością maszyn i systemów operacyjnych, więc naturalnie wolała przeczekać medialną burzę i nie zagłębiać się w domysły ludzi piszących komentarze pod kontrowersyjnymi doniesieniami.
Jakiś dziennikarz napisał artykuł podsycający gorącą atmosferę panującą w mieście. Łucja pomyślała, że tylko tego brakowało ludziom pałającym nienawiścią do grupy trzymającej władzę.

            Jako jeden z pierwszych dotarłem na miejsce i mogę powiedzieć, że wydarzenia, którego byliśmy świadkami, nie można zakwalifikować jako zwykły wypadek. Nikt tak naprawdę nie wie, co działo się na dole, tuż przed eksplozją, ale robotnicy, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że nie było mowy o błędzie.
            W dniu katastrofy wszystkie systemy działały jak należy – mówi jeden z pracowników, który chce pozostać anonimowy. Jego kolega dodał, że tego feralnego dnia siedział w centrum sterowniczym i tuż przed eksplozją odnotował kilka anomalii sprzętowych, które zdarzyły się „jak za dotknięciem niewidzialnej ręki”(...)
            – Nie ma rdzenia. Świat zostaje rozchwiany? – mruknęła pod nosem, czytając artykuł. Wystarczył, żeby rozbudzić w jej sercu niepewność, co do nawiedzających ją snów.

            Dotarłem do źródeł, które podają, że podobne anomalie miały miejsce w wielu fabrykach i instytucjach na terenie kraju. Nie doszło jednak do równie tragicznego w skutkach incydentu, w którym śmierć poniosłoby aż siedemdziesięciu sześciu pracowników.

            – O jakich incydentach on mówi, do cholery? – rzuciła. Wkurzyła się jeszcze bardziej, kiedy dobrnęła do końca tekstu, nie dowiedziawszy się niczego konkretnego. Przewinęła stronę i rzuciła okiem na komentarze.
            „Kiedy pierwszy raz przeczytałem artykuł, myślałem że to jakaś bujda na resorach…. ale wczoraj w robocie (zakłady oczyszczania miasta) zepsuło się 6 ciężarówek przewożących odpady! To jakieś jaja, mówię wam!”

            „Wczoraj w kanale pod Marszałkowską zacięła się jedna z grodzi. Woda nie miała drogi ujścia i już myśleliśmy, że porozsadza rury. Na szczęście odblokowała się w ostatniej chwili i nic się nie stało. Może to tylko taki przypadek, może nie… wypadki chodzą po ludziach.”

            „w moim domu eksplodowal piekarnik elektryczny i poparzył mi żone (mieszkam w 7 dystrykcie, a tam kurwa nie ma pradu!)”

            Łucja miała dreszcze, widząc jak wiele było podobnych wpisów. Mnóstwo ludzi zaczęło opowiadać o dziwnych wydarzeniach, jakby ich zapalnikiem była katastrofa w elektrociepłowni.
            – Co tu jest grane? – zapytała pustego pokoju, kręcąc głową z niedowierzaniem. Słowa mężczyzny widzianego we śnie, bębniły jej w głowie tak głośno, że miała ochotę rozłupać sobie czaszkę, żeby go uciszyć.
            Co tu się dzieje, u licha? Czy te sny…?
            Przypomniała sobie Emilię i jej płochliwą reakcję, gdy opowiedziała jej o rdzeniu. Wciąż nie chciała w to wierzyć, ale wyglądało na to, że babcia wiedziała coś, o czym wolała nie mówić. Łucja zdała sobie sprawę, że będzie musiała z nią o tym porozmawiać. Może to tylko przewrażliwienie, ale w mieście działo się coś złego, a ona borykała się z problemem, obok którego nie umiała przejść obojętnie.
            Siłą rzeczy przestała traktować kloszarda w turbanie jako zwykłą senną marę. Sądziła, że ludzie nie wymyśliliby sobie tych wszystkich anomalii, które zaczęły dziać się w mieście. Niejednokrotnie słyszała powiedzenie, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Zamierzała się do tego dostosować, póki jeszcze miała czas na reakcję.
***
            Łucja zdawała sobie sprawę, że Nowa Warszawa była wielką i przeludnioną aglomeracją, ale nie do tego stopnia, żeby w jednej chwili, ponad dwieście osób opowiadało w komentarzach o dziwnych przypadkach, których doświadczyli.
            Nie znam się na liczbach, ale to wygląda na jakieś statystyczne nadużycie.
            Potem pomyślała o facecie zaatakowanym przez hordę szczurów. Czy kiedykolwiek zdarzały się podobne incydenty? Możliwe, ale nocą po raz pierwszy miała okazję uratować życie jakiemuś biedakowi. Być może na siłę szukała sensu tam, gdzie go nie było, ale uznała, że i tak powinna mieć się na baczności. Zwłaszcza, jeśli chodziło o szczury. Po ostatniej nocy wiedziała, że nie warto było z nimi igrać.
            Nagle zadzwonił telefon. Zastanawiała się, kto to mógł być o tej porze. Jeszcze nie było siódmej. Spojrzała na wyświetlacz i była tym bardziej zaskoczona, bo dzwoniła babcia.
            – Halo? – zapytała. Przez chwilę nikt się nie odezwał. Już miała w głowie czarne myśli. Babcia skończyła siedemdziesiąt sześć lat, a w jej wieku zawał serca czy udar mózgu nie były niczym egzotycznym.
            – Łucja? Nie śpisz? – Usłyszała cienki, lecz spokojny głos staruszki, więc odetchnęła z ulgą.
            – Nie śpię. Wstałam wcześniej, bo musiałam coś zrobić – skłamała, choć nie miała pojęcia po co. – A ty dlaczego nie śpisz? Powinnaś odpoczywać.
            – Musimy porozmawiać. Wiem, że masz pracę, ale pomyślałam, że jeśli teraz zadzwonię, to znajdziesz trochę czasu. To pilne – powiedziała. Łucja poczuła ciarki na plecach, czując nacisk w jej głosie.
            – Coś się stało? – zapytała, choć przeczuwała, co mogło być tematem rozmowy. Zupełnie, jakby myślami wezwała babcię do siebie i sama wywołała ten telefon.
            – Jeszcze nic, ale niedługo stanie się coś bardzo złego – odparła.
            – Babciu? O co chodzi?
            – Przyjedź, to wszystko ci wyjaśnię, kochanie. – Łucja znowu miała ciarki, bo tylko mama tak do niej mówiła.
            – Dobrze, przyjadę.
            Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Ubrała się i czym prędzej wyszła z mieszkania. Po drodze pomyślała, że po pogrzebie Karola zaniesie rodzicom kwiaty na grób. Dawno ich nie odwiedzała.
4
            Spieszyła się jak mogła, bo za dwie godziny musiała iść do muzeum. Kustosz nie lubił spóźnialskich i była pewna, że oberwie, jeśli posiedzi z babcią za długo. Jednak z drugiej strony intrygował ją ten tajemniczy ton, który słyszała przez telefon.
            Stojąc na klatce schodowej, poczuła smród amoniaku, który wzmógł się, gdy zeszła na półpiętro. Miała wrażenie, że znalazła się w publicznym kiblu. Niewątpliwie znowu jakiś menel zeszczał się na schodach. Nie było w tym nic dziwnego, z racji faktu, że elektroniczny zamek nie działał jak należy i do bloku mógł wejść każdy. Bezdomni często chronili się w piwnicach, zwłaszcza zimą, ale administratorka – pani B. – tępiła ich jak szczury. Łucja wolała nie myśleć, co przytrafi się delikwentowi, który zasikał schody, kiedy wpadnie w łapska bezwzględnej gospodyni domu. Wszyscy starzy lokatorzy znali jej spektakularne napady furii i unikali jej jak ognia.
            Wtem usłyszała wrzaski i nabrała pewności, że pani B. już znalazła obszczańca i właśnie urywała mu jaja. Odgłosy walki dochodziły z podwórka, więc podeszła do uchylonego okna na półpiętrze i wyjrzała na chodnik przed blokiem, nie chcąc ryzykować, że też za coś oberwie.
            Jednak nie zobaczyła barczystej administratorki rozprawiającej się z wandalem. Zamiast niej, ruda kobieta ubrana w krótką spódniczkę i siatkową koszulkę z głębokim dekoltem, toczyła bój z chudzielcem w kominiarce. Przedmiotem zaciekłej walki była czarna torebka, którą ona ściskała w rękach.    
            – Mały skurwielu! – wrzasnęła Jola, którą znali tu chyba wszyscy, w szczególności żonaci faceci, znudzeni monogamią.
Łucja nie spodziewała się, że prostytutka była taka odważna. Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy Jola łupnęła chłopaka pięścią w twarz. Ten zatoczył się, trzymając dłoń na stłuczonym policzku i omal nie padł na ziemię jak długi. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie, a kiedy odzyskał równowagę, ruszył na nią z furią.
            Chyba powinnam jej pomóc – pomyślała Łucja i już miała pobiec na ulicę, ale zastygła, widząc postawnego faceta, który wyłonił się zza rogu innego bloku i ruszył Joli na ratunek. Pojawił się jak dżin z butelki, zupełnie, jakby prostytutka nawiązała z nim połączenie mentalne.
Obrońca zdążył zdzielić złodzieja pięścią w twarz i pewnie zrobiłby mu większą krzywdę, gdyby nie to, że młodzik zdołał go odepchnąć jak tylko się otrząsnął i uciekł w siną dal z podkulonym ogonem. Tajemniczy wybawca otrzepał spodnie z kurzu, podniósł z chodnika torebkę i podał ją Joli. Uśmiechali się do siebie i zaczęli rozmawiać. Przez chwilę patrzyli w stronę, w którą pobiegł złodziej.
            Jola położyła facetowi rękę na ramieniu, szepnęła mu coś do ucha i poszła w swoją stronę. On stał jeszcze przez chwilę na chodniku i patrzył na jej zgrabny tyłek. Potem ruszył do sąsiedniego bloku.
            Łucji nie dziwiły utarczki między ludźmi na ulicach. Złodzieje czuli się całkiem swobodnie w metropolii, w której rządy sprawowali beznadziejni żandarmi i prezydent hołubiący bezprawie.
            Kiedy wyszła na zewnątrz, znowu zaczynało padać. Woda lecąca z nieba jak zwykle miała dziwny zapach i gęstą konsystencję. Krople opadające Łucji na ramiona przypominały kisiel, który oblepiał jej skórę i powoli spływał w dół. Nienawidziła tego uczucia, więc czym prędzej schowała się pod wiatą na przystanku.
            W tym mieście żaden automat nie działa jak należy – wściekała się, kiedy znowu miała kłopot z kupieniem biletu. Nie tylko ona narzekała na dominację robotów, bo większość ludzi dostrzegała ich ułomność. Czasy się zmieniły, a naukowcy próbowali zmusić zwykłych obywateli do współistnienia z maszynami.
            Jak długo jeszcze zajmie im zrozumienie, że to wbrew naturze?
            Kiedy dojechała pod dom babci, był kwadrans po siódmej. W powietrzu wciąż wisiały resztki nocy, więc w oknach wielu mieszkań paliły się światła. Łucja spojrzała na ostatnie piętro i zobaczyła, że w kuchni Emilii również było jasno. Weszła do budynku i wbiegła po schodach, skacząc co drugi stopień.
            Wreszcie dopadła do drzwi, które były otwarte, bo babcia znowu zapomniała zamknąć je na klucz.
            – Cześć! – rzuciła od progu. Emilia wychyliła się z kuchni i przywitała Łucję wymuszonym uśmiechem.
            – Cześć moje dziecko. – Łucja weszła do kuchni. Ucałowała babcię w policzek i usiadła przy stole, czekając aż kobieta upora się z parzeniem herbaty. W powietrzu unosił się zapach mięty. Łucja wiedziała, że to tylko sztuczny aromat, ale i tak lubiła pić babciną herbatę.
            – Cieszę się, że przyszłaś. Jutro pogrzeb Karola. Przyjdziesz? – zagadnęła. Wzięła do rąk dwa kubki i przeniosła je ostrożnie na maleńki stolik stojący przy oknie. Usiadła na krześle po przeciwnej stronie i upiła łyk gorącej herbaty.
            – Pewnie, wezmę wolne w pracy i przyjdę – odparła. – Chcę jeszcze posprzątać na grobie rodziców – dodała. Napiła się herbaty. Była pyszna, dokładnie taka jaką lubiła – Yunnan o smaku mięty z dwiema łyżeczkami cukru.
            – Oczywiście nie wezwałam cię do siebie tylko po to, żeby powiedzieć o pogrzebie. Mogłabym to zrobić przez telefon – stwierdziła ponuro. Objęła kubek dłońmi i dmuchała w niego, żeby rozgonić parę. Łucja odziedziczyła po niej ten i wiele innych nawyków. – Mam sekret, o którym do tej pory nikomu nie opowiedziałam, a chciałabym to zrobić, zanim umrę.
            Łucja poczuła wzbierającą w niej ciekawość. Babcia powiedziała to w taki sposób, w jaki może porwać bez reszty wyłącznie pracownika muzeum i archeologa. Staruszka wiedziała o tym aż za dobrze, co wykorzystała jak obuch, którym uderzyła wnuczkę prosto między oczy.
            – Co to za sprawa?
            – Musisz wiedzieć, że świat nie jest taki jednorodny, jakby się zdawało – powiedziała. Łucja zmarszczyła czoło. Była ciekawa tego, co za chwilę usłyszy, ale obiecała sobie nie zamęczać babci pytaniami. Wszystko w swoim czasie, myślała.
            – Nie bardzo rozumiem.
            – No cóż, nie będę udawała, że nie wiem co się święci – odparła. – Od lat obserwuję to, co dzieje się w mieście i na świecie. Zdarzały się różne wypadki, a nawet katastrofy, ale do tej pory je ignorowałam. Myślałam sobie, zdarza się. Aż do wczoraj, kiedy wybuchła ta cholerna elektrociepłownia. Tego nie mogłam puścić płazem, tym bardziej, że wspomniałaś o swoim śnie – powiedziała. Łucja słuchała babci z uwagą, starając się na bieżąco wyciągać wnioski. Jednak obawiała się, że babcia uginała się pod ciężarem starczej demencji.
            – Co masz na myśli?
            – Daj mi skończyć. – W jej głosie słychać było niezmącony spokój. Chyba nigdy nie dawała się wyprowadzić z równowagi. – Ile razy śnił się tobie ten człowiek? Mówiłaś mi, ale nie pamiętam.
            – Siedem. – Emilia pokiwała głową jak lekarz przeprowadzający wywiad z pacjentem.
            – Kiedy wspomniałaś o tym po raz pierwszy, trochę to zlekceważyłam, ale to był błąd. Tego snu nie wolno lekceważyć, moja droga.
            – Nie rozumiem. Nie żartuj sobie ze mnie, bo boję się o ciebie.
            Emilia pokręciła głową.
            – Nie o mnie powinnaś się bać, ale o siebie i wszystkich ludzi dookoła. Oni o tym nie wiedzą, ale ich życie znalazło się w twoich rękach – powiedziała, chwytając Łucję za dłoń. Dziewczyna poczuła ciepło i delikatność babcinej skóry. – Kiedyś wydarzyła się podobna sytuacja, ale znalazł się człowiek, który zdołał zapobiec katastrofie. Posłuchał mężczyzny ze snów i znalazł rdzeń łączący wszystkie równoległe światy w całość.
            – O czym ty mówisz? – zapytała podenerwowana Łucja. Naprawdę się bała, bo Emilia zwykle mówiła do rzeczy, aż tu nagle zginął Karol i wszystko zaczęło się sypać jak domek z kart.
            Łucja starała się zebrać myśli i na spokojnie porozmawiać z babcią, kiedy ta skończy snuć swoją opowieść. Popatrzyła na kuchnię, na meble, które były tak stare, że nie pamiętała ich od nowości. Uwielbiała przebywać w mieszkaniu Emilii, bo miała wrażenie, że tliło się tu prawdziwe domowe ognisko ogrzewające wszystkie te małe pomieszczenia pełne książek i staroci.
            – Pewnie myślisz, że bredzę – rzuciła z uśmiechem. Pogłaskała wnuczkę po dłoni, a ona cofnęła ją i schowała pod stołem. Emilia zdawała się tego nie dostrzegać. – Nic z tych rzeczy. Mówię prawdę, a tym człowiekiem, dzięki któremu wciąż żyjemy był Tomek. Niestety nie ma go już wśród nas, ale misja, której się podjął nie sprawiła, że umarł. Nie wiem, co się z nim stało i tylko spekuluję, że nie żyje. Tak jest lepiej, bo wtedy mniej żałuję, że nie poszłam za nim i nie spróbowałam ułożyć sobie z nim życia.
            – Wybacz, ale nadal nie rozumiem o czym mówisz.
            – Już mówię, moja droga. Miej dla mnie cierpliwość – powiedziała i uśmiechnęła się, zarażając tym Łucję. – Jestem tylko starą kobietą i jak będziesz w moim wieku, zobaczysz jak łatwo ulec wspomnieniom. Tomek przez kilka tygodni śnił o tym samym mężczyźnie, o którym mi opowiadałaś. Ostatniej nocy bezdomny się do niego odezwał. Nie pamiętam co mówił, ale mogę się założyć, że to samo powiedział tobie.
            – Babciu, proszę cię o jedno. Nie przeginaj, bo żyjemy w czasach, w których ludzie najchętniej znowu paliliby na stosach wizjonerów – rzuciła. Powoli zaczynało ją denerwować, że babcia wolała tkwić w swoich fantazjach, zamiast na starość zejść na ziemię.
            – Och, daj mi wreszcie powiedzieć do końca! – Łucja aż podskoczyła, bo nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji.
– Przepraszam – jęknęła Emilia, widząc strach na twarzy wnuczki.
            – Nie, to moja wina. Nie będę ci już wchodziła w słowo.
            Na chwilę zapadła cisza, ale babcia szybko ją przerwała. Łucja zdążyła złapać oddech i się trochę uspokoić. Nigdy nie było między nimi takiego napięcia.
            – Posłuchaj, czy nie wydaje ci się dziwne, że w tych czasach jeszcze zdarzają się podobne wypadki w elektrociepłowniach albo w fabrykach? – zapytała. Łucja wzruszyła ramionami, ale wciąż nie mogła zapomnieć o komentarzach pod dziwnym artykułem, które opowiadały o wielu innych, pomniejszych katastrofach mających miejsce niemal w tym samym momencie. – Zapisywałam sobie je wszystkie i z moich obserwacji wynika, że w samej Nowej Warszawie, w przeciągu ostatniego tygodnia, doszło do czterystu sześciu różnych wypadków. Nie uważasz, że to trochę za dużo, nawet jak na tak wielkie miasto?
            Łucja pokiwała głową. To samo myślała, kiedy czytała komentarze pod podejrzanym artykułem.
            – To stanowczo za dużo! Jednak jeszcze wtedy miałam wątpliwości – odparła. – Do momentu, kiedy opowiedziałaś mi o swoich snach. Przez całe życie bałam się, że to może wrócić, a wtedy mnie przyjdzie się zmierzyć z przeznaczeniem. Jednak im byłam starsza, tym miałam mniejsze szanse, że uniosę ciężar misji.
            – No dobrze, ale o co właściwie chodzi?
            – O to, że jeśli rdzeń nie wróci na swoje miejsce, to wszystkie światy równoległe rozpadną się i zapanuje chaos. To się już zaczęło – ostrzegła, unosząc palec wskazujący w górę. – Plaga szczurów i katastrofa w elektrociepłowni to tylko wstęp do tragedii – dodała.
            – Naprawdę wierzysz, że istnieją równoległe światy połączone ze sobą jakimś rdzeniem? – Łucji nie mieściło się to w głowie. Jak miałoby to wszystko wyglądać? Wyobraziła sobie światy, które jak płatki kwiatu otaczały żółty środek, a był nim owiany tajemnicą rdzeń. Miała ciarki, myśląc jakie to absurdalne.
            – Nie tylko wierzę, ale wiem, że istnieją – odparła. – Możesz się śmiać, ale jeśli zlekceważysz moją prośbę, to nie tylko nasz świat się rozpadnie.
            – Babciu, wybacz mi, ale każesz mi uwierzyć w coś absurdalnego. Potrzebuję jakiegoś dowodu – powiedziała. Jej świat, logicznie poukładany w jedną całość, właśnie się walił. I nie było to spowodowane brakiem rdzenia. Emilia zasiała w jej sercu wątpliwości. Tymi opowieściami sprawiła, że jej wielki autorytet zaczął topnieć jak lodowce na północy.
            – Dowody? A te wszystkie opowieści o kosmitach, o Yeti i innych dziwadłach, które ktoś kiedyś widział? – Łucja rozłożyła ręce i zaczęła się bezradnie uśmiechać.
            – Przecież to tylko bajki!
            – Nie, to są błędni rycerze, którzy nie wiedzieć czemu dostali się do naszego świata i nie potrafili wrócić! Ludzie nie umieją zaakceptować faktu, że nie wszystkie sprawy można pojąć rozumem. Moja droga, czas najwyższy pogodzić się z tym, że gdzieś daleko istnieją potężniejsze siły niż najgenialniejsze ludzkie umysły.
            – Dobrze, załóżmy, że to wszystko prawda – powiedziała. Rzadko dawała za wygraną, ale kochała babcię tak mocno, że nie potrafiła sprawiać jej przykrości. – Co mam z tym zrobić?
            Emilia zamyśliła się. Łucja spodziewała się eksplozji radości albo chociaż entuzjazmu ze jej strony. Zamiast tego dostała pełne zadumy spojrzenie.
            – Jesteś pewna, że chcesz coś z tym zrobić? – zapytała. Łucję znowu dopadły wątpliwości, ale wiedziała na jaką odpowiedź liczyła babcia.
            – Tak, jeśli mogę coś zrobić, to nie będę siedziała z założonymi rękami – odparła. Emilia patrzyła chwilę przez okno. Nad kanionami blokowisk unosiła się dobrze wszystkim znana mgła. Niektórzy nazywali Nową Warszawę miastem smogu i mieli rację. Nigdzie indziej powietrze nie było równie zanieczyszczone.
            – Wierzę, że możesz coś zrobić zanim będzie za późno – odparła. Spojrzała wnuczce w oczy i westchnęła. – Pomogę ci na tyle, na ile jestem w stanie. Jednak ostrzegam, że z prawie wszystkim będziesz musiała poradzić sobie sama, bo zadanie, przed którym stanęłaś jest zarezerwowane tylko dla jednej osoby.
            – Rozumiem. Jaki to ma związek z bezdomnym, o którym śniłam?
            – Jeśli uda ci się go szybko odnaleźć, to wszystkiego się dowiesz. Tomek szukał go przez tydzień. Siedział w miejscu, z którego mówił do niego we śnie. – Łucja wytężyła umysł, żeby przypomnieć sobie jakieś szczegóły ze snów o kloszardzie. Zobaczyła ceglany mur, kawałek chodnika i parującą studzienkę kanalizacyjną. Nic nadzwyczajnego. Na poczekaniu potrafiła wyliczyć co najmniej dziesięć podobnych miejsc w Nowej Warszawie.
            – Nie wydaje mi się, żebym go odnalazła tylko na podstawie snów – powiedziała.
            – Znajdziesz go, musisz się tylko dobrze przygotować. Liczę, że jeszcze ci się przyśni i da więcej wskazówek. To Łącznik, ktoś na wzór Charona, przewodnika na drugą stronę Styksu. Będzie na ciebie czekał. Nie zniknie, bo wie, że cię wybrali.
            – Charon? Chcesz mnie odesłać na tamten świat? – zdziwiła się. Ciarki przebiegły jej po plecach na samą myśl, że wierzenia starożytnych Greków mogły okazać się prawdą.
            – Nie, powiedziałam tylko, że on jest Łącznikiem. Każdy ze Światów Rdzenia ma swojego Łącznika, jednak jego rola wieki temu straciła na pierwotnym znaczeniu. Po ostatniej zapaści, prawie wszystkie portale łączące światy, zostały pozamykane.
            – Ale niektórym udało się przenieść do naszej rzeczywistości?
            – Tak, ale jeśli jakakolwiek istota zdołała trafić na otwarty portal, musiała być wielkim pechowcem, bo to niemal niemożliwe.
            – Czy można wrócić? – zapytała. Wyglądało na to, że Emilia całym sercem wierzyła, że to wszystko prawda. Łucji zaczynało się udzielać uczucie ludzkiej bezradności wobec złożoności świata, ale nie przestawała ze sobą walczyć. Wciąż szukała jakiegoś logicznego uzasadnienia dla tej opowieści.
            – Można, ale tylko przez Łącznika – odparła bez wahania. – Jednak nie mogę cię zapewnić, że decydując się na tę misję, jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy. Nie wiem jak w innych światach płynie czas. Nasza minuta może oznaczać setki lat w równoległej rzeczywistości. Może być też zupełnie odwrotnie.
            – Powiedzmy, że rozumiem – rzuciła. Przełknęła głośno ślinę i spojrzała na zegarek. Dochodziła ósma, więc miała jeszcze pół godziny do wyjścia, jeśli chciała zdążyć do pracy przed dziewiątą. – To jakieś wariactwo – westchnęła, ale póki co, wszystko się ze sobą zgadzało. Miała proroczy sen, Łącznik śnił jej się przez siedem ostatnich nocy i za każdym razem pokazywał coś więcej ze swojego otoczenia.
            Istne wariactwo – pomyślała.
            – Wiem, że trudno ci w to uwierzyć. Też nie mogłam pogodzić się z myślą, że świat, w którym wszyscy tak kochają naukę i naukowców, jest tylko elementem większej układanki, nad którą ktoś inny sprawuje władzę. Kiedy odnajdziesz Łącznika, zrozumiesz, że istnieją światy inne niż ten. Pewnie nigdy nie przekroczę granicy wymiarów, ale myślę, że po drugiej stronie może być równie dobrze lepiej albo gorzej niż tutaj. Cóż, chyba nie chciałabym tego sprawdzać.
            – A co jeśli tam rzeczywiście jest gorzej? – zapytała. Nie była już hardą kobietą gotową powiedzieć babci, że powinna pójść do lekarza. Sama miała wrażenie, że musiałaby się do niego wybrać, bo robiło jej się słabo na myśl, że to wszystko mogło się okazać prawdą.
            – Jeśli tak, to mam nadzieję, że ktoś będzie nad tobą czuwał.
            – Co i ty tak lekko o tym mówisz? Przecież, gdyby to była prawda, to mogłabym nigdy nie wrócić – rzuciła. Miała ochotę wyjść i ochłonąć, ale coś ją przed tym powstrzymywało. Miała wrażenie, że jakiś niewidzialny magnes trzymał ją na siedzisku krzesła w przytulnej kuchni, w której spędziła niemal całe dzieciństwo.
            – Przykro mi, moja droga, ale nie ma innej możliwości, jeśli chcesz przeżyć i utrzymać przy życiu nie tylko naszą nację. Wiele innych kultur może upaść. Wiem, że mówię jak pokręcona, ale powinnaś mi uwierzyć. Proszę cię tylko o jedno, nie lekceważ moich słów, bo skutki będą opłakane dla nas wszystkich.
            – Prosisz mnie o wiele. Studiowałam historię, więc wiem, że ludzie na przestrzeni wieków wierzyli w różne rzeczy. Wiem też, że piramidy są niewytłumaczalnym zjawiskiem dla naukowców, ale to nie dowodzi, że gdzieś istnieją równoległe światy. Chyba rozumiesz moje wątpliwości?
            – Rozumiem, ale chyba nie czas na filozofię? – zapytała. – Zdaje się, że powinnaś już iść, bo spóźnisz się do pracy – dodała, pokazując na zegarek na kuchence. – Przemyśl to, o czym rozmawiałyśmy i daj znać, kiedy będziesz gotowa.
            Tym sposobem wylałaś mi na głowę kubeł zimnej wody.
            – Dobrze, obiecuję, że to przemyślę – odpowiedziała. Emilia obdarzyła wnuczkę poczciwym uśmiechem.
            – No to idę.
Łucja poderwała się z miejsca, zostawiając na stole kubek niedopitej herbaty. Kiedy wyszła z domu, Emilia wzięła go do ręki i sama opróżniła, myśląc, że mogła inaczej rozegrać tę rozmowę. Jednak w tym i w innych światach Rdzenia czasu nie dało się cofnąć, niezależnie od tego jak bardzo się tego pragnęło.
5
            Łucja spodziewała się pracy do późna, bo zeszłego wieczoru kustosz przypomniał jej o inwentaryzacji zbiorów przywiezionych do magazynu na początku jesieni. W jakimś lesie znaleziono szczątki opuszczonej wioski, w której była składnica książek. W piwnicy leżały dziesiątki dobrze zachowanych woluminów, a budynek mógł być dawną szkołą lub maleńką biblioteką. Badacze coraz rzadziej natrafiali na takie perełki, więc kustosz dwoił się i troił, żeby zdobyć jak najwięcej bezcennych pamiątek i wystawić je w Muzeum Narodowym.
            Wychodząc od babci, Łucja spojrzała z nadzieją na telefon, ale wyświetlacz nie pozostawiał złudzeń, że zdąży do pracy na czas. Kustosz nie lubił spóźnialskich, ale o niej nie można było tego powiedzieć. Mogła zliczyć na palcach jednej ręki ile razy się spóźniła.
            Poszła na przystanek i po chwili siedziała w autobusie. Miała szczęście, że przyjechał na czas, bo zwykle o tej porze na drogach robiło się tłoczno.
            Kiedy przejeżdżała obok swojego domu, przypomniała sobie wizytę w barze zeszłej nocy. Wystrój wnętrza był doprawdy imponujący. Miała ochotę poznać właściciela lokalu i dowiedzieć się, ile kosztowało go zdobycie tych rzeczy.
            Myślała także o Łukaszu, a potem o wszystkim, co choć na chwilę pozwoliłoby jej zapomnieć o rozmowie z babcią. Łucja bała się dziwaków jak wszyscy diabli. Przez pół życia obracała się wśród mętnych typków i wiedziała czym to mogło grozić. Kiedy pojawiała się czasem na imprezach studenckich, kręciło się przy niej wielu cudaków. Była atrakcyjną dziewczyną, co w naturalny sposób popychało w jej stronę rzesze buraków marzących tylko o tym, by zedrzeć z niej bieliznę w jakimś ciemnym zaułku i przelecieć.
            Przechodziły ją ciarki, kiedy przypomniała sobie, że kiedyś robiła się wilgotna na samą myśl o takiej przygodzie. Zastanawiała się czasem, ile kobiet miało podobne fantazje i gotowa była się założyć, że większość.
            Potem jednak zdarzyło się coś, co na zawsze zmieniło jej podejście do erotyki. Którejś nocy, kiedy wracała z imprezy, jakiś cherlawy facio ją dogonił i namawiał na wycieczkę do motelu. Odmówiła raz i drugi, ale za trzecim razem skończyła mu się cierpliwość, więc zaciągnął ją w ciemną uliczkę i próbował zgwałcić za kontenerem na śmieci, poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Łucja chciała go od siebie odepchnąć, ale alkohol i drobna budowa ciała tylko jej to uniemożliwiały. Kiedy zboczeniec włożył jej ręce pod bluzkę, zaczęła się szarpać i wrzeszczeć w niebogłosy o pomoc.
            W prawdzie nikt nie zareagował, ale i tak miała szczęście, bo przypadkiem napastnika spłoszył jakiś żandarm. Przebiegał tamtędy w ramach wieczornego joggingu. Nie zatrzymał się nawet, ale to wystarczyło, żeby zboczeniec nasrał ze strachu w gacie i wziął nogi za pas. Łucja, kiedy została sama, usiadła na ziemi i zaczęła płakać.
            Długo nie mogła się uspokoić, ale jak tylko usłyszała brzęk przewracającego się w pobliżu kontenera, przeraziła się i czym prędzej uciekła do domu. Na szczęście nie mieszkała daleko, ale droga i tak wydawała jej się długa. Każdy, nawet najcichszy szmer czy głos kogoś nieznajomego przyprawiał ją o palpitacje serca. Nigdy nie zapomniała tej nocy i wciąż czasami miała koszmary.
            Od tamtej pory nabrała wstrętu do wszystkich facetów, ale z czasem jej uprzedzenie trochę zelżało i starała się unikać tylko tych starych, rozbrykanych zboków.
            Na kolejnym przystanku dosiadł się do niej facet podobny do tych, z którymi wolała nie mieć nic wspólnego. Miała wrażenie, że przywołała go w myślach. Podniosła się jak poparzona, a widząc jego blady uśmiech, odwróciła wzrok i wyszła z autobusu.
            Do śródmieścia dotarła na piechotę. Droga była krótka, a pogoda przyjemna, jak na początek zimy.
            W ciągu dnia centralna część miasta wyglądała jak wielka plenerowa wystawa sztuki metalurgicznej. W powietrzu zalegał nieznośny smród, którego źródłem były miejskie kanały. Część ścieków płynęła w otwartych rynsztokach przypominających labirynty, nad którymi wisiały stalowe kładki. Ludzie chodzili po nich, jak po zwykłych deptakach, a kilka metrów pod ich stopami były rzeki i stawiki wypełnione ściekami, i gównem napływającym z całego miasta.
            Łucja weszła na jedną z kładek i przedostała się na drugą stronę najszybciej jak to możliwe. Starała się wstrzymywać oddech tak długo jak pozwalały jej płuca. Miejscowi zdążyli przywyknąć do smrodu oraz cyklicznych wyziewów amoniaku i metanu, ale ona miała ochotę puścić pawia. Zapach był tak okropny, że zgniłe jaja stanowiły zaledwie odległe skojarzenie.
            Dla żyjących tam ludzi, ich własne gówno musiało być perfumą. Witamy państwa w największej wylęgarni szczurów w kraju. Prawdziwe szczurze sanatorium…
6
            W ciągu dnia muzeum nie wyglądało tak strasznie jak po zmroku. Dopiero przerwa w dostawach prądu otworzyła Łucji oczy. Kiedy na dworze zapadał zmrok, a reflektory na stojakach z trudem rozganiały ciemności, Muzeum Narodowe zmieniało się w labirynt króla Minosa. Spacerując po opustoszałych korytarzach, miało się przeczucie, że Minotaur wyskoczy z jakiegoś ciemnego zaułka i zechce pożywić się bezbronną ofiarą.
            Łucja przeszła przez atrium, a potem przez portiernię dotarła do pokoju dla pracowników. Przebrała się i wrzuciła rzeczy do szafki. Miała pracować przy inwentaryzacji bardzo starych książek, więc musiała włożyć kombinezon ochronny. Właściwie nie wiedziała po co kustosz to wymyślił.
            Chyba bardziej zależało mu na ochronie książek niż ludzi, którzy będą do nich zaglądać, czyli nas – szeregowych pracowników muzeum opłacanych marną pensją z budżetu miasta. Tylko patrzeć jak Prezydent zakręci nam kurek i kustosz będzie musiał zacisnąć pasa. Ciekawe kto wtedy będzie górą? Mam nadzieję, że ja. Może lata bycia kujonem zostaną mi wreszcie wynagrodzone.
            W drodze do magazynu nie spotkała nikogo, nawet Radka, z którym ostatnio rozstawiała reflektory, ale to dobrze. Od jakiegoś czasu próbował ją poderwać i był przy tym męczący. Nie pociągali jej ludzie jego pokroju. Może był doskonałym historykiem, ale na pewno nie dobrym człowiekiem. Łucja nie lubiła dozorcy Janka, ale to co wyprawiał Radek, kiedy miał okazję się z niego ponabijać, przechodziło ludzkie pojęcie.
            Nadęty pajac i nikt więcej. Wolałabym umrzeć w samotności niż się z nim zadawać. Jeśli naprawdę ktoś włada tym światem, to Radka już dawno powinien trafić szlag.
            Inwentaryzacja książek polegała na zliczeniu tego, co przyjechało do magazynu muzeum, żeby mieć pewność, że żaden archeolog nie wpadł na pomysł pożyczenia jednej sztuki. Łucja od czasu do czasu pracowała w terenie i zdawała sobie sprawę z powszechności tego zjawiska, ale sama nigdy nie podprowadziła żadnej pamiątki.
            Nawet jeśli nie sprzedawali tych skarbów i zostawiali je dla siebie, to i tak brzydzę się takimi „archeologami”.
            Kiedy weszła do magazynu, zobaczyła siedem plastikowych pudeł wypełnionych po brzegi książkami. Ktoś ładnie je poukładał, więc liczenie nie powinno jej zająć całego dnia. Niektórzy „badacze” rzucali książki jak na stertę śmieci, a ją szlag trafiał, że musiała po nich sprzątać, zanim w ogóle przystąpiła do liczenia. Na dodatek wiele książek rozpadało się od samego dotknięcia, więc traktowanie ich po macoszemu tylko przybliżało je do naturalnej śmierci i przysparzało Łucji więcej roboty.
            Mimo to, lubiła inwentaryzacje, bo mogła w spokoju pomyśleć o problemach, jednak tego dnia wolałaby robić coś bardziej absorbującego umysł. Jak na razie nie chciała szukać sensu w słowach babci. Może powinna była odczekać kilka dni i zbadać sprawę na chłodno? Uznała, że najlepiej zrobi, jeśli wróci do tego tematu po pogrzebie Karola. Po cichu liczyła, że babcia do tego czasu odwoła to, co już zdążyła powiedzieć. Łucja była skłonna zapomnieć o wybryku Emilii, gdyby ta odwołała swoje słowa. W przeciwnym razie będą musiały wybrać się do lekarza.
Jeśli nie postradała zmysłów, to odwoła te brednie.
– Cześć Łucja, jak się pracuje? – Usłyszała ciepły kobiecy głos dochodzący z drugiego końca magazynu. Nie miała wątpliwości, że to Justyna. Pracowała w Muzeum Narodowym już dziesięć lat. Łucja podziwiała jej wiedzę na temat książek i od początku dużo się od niej nauczyła.
            – Całkiem nieźle. Jak widzisz, ktoś wpadł na pomysł, żeby nie robić burdelu w książkach i będzie łatwiej je policzyć – odparła. Justyna podeszła do niej, złapała się pod boki i westchnęła.
            – Układałam je wczoraj przez cały wieczór. Burdel był taki sam jak zwykle, a może nawet większy – odparła. – To nie badacze wpadli na genialny pomysł – dodała, śmiejąc się serdecznie – tylko ja uprzedziłam ciebie.
            – Ech, no tak. Mogłam się spodziewać, że ludzie się nie zmieniają.
            Justyna znowu się zaśmiała.
            – A jeśli już, to zwykle na gorsze. Zapamiętaj – powiedziała i zabrała się do wyjmowania książek z pudła. – Pomogę ci, bo trochę się dzisiaj nudzę, a nie za siedzenie mi płacą. Jak się z tym uporamy, to pójdziemy wcześniej do domu, co nie?
            Łucja uśmiechnęła się do niej bezwiednie. Justyna miała w sobie coś, co sprawiało, że nawet kustosz ją lubił. No i nie mógł jej niczego zarzucić. Łucja nie znała drugiej równie obowiązkowej i poważnej osoby.
            Chciałabym być taka zorganizowana.
            Kiedy kończyły liczyć książki i ułożyły je z powrotem do pudeł, Łucja znowu pomyślała o rozmowie z babcią. Nie chciała tego, ale zmęczony umysł płatał jej figle. Spodziewała się, że w nocy przyśni jej się jak rozmawia z babcią. Popatrzyła ukradkiem na Justynę i postanowiła po raz kolejny skorzystać z jej mądrości.
            – Co byś zrobiła, gdyby ktoś powiedział ci, że od ciebie zależy jego życie? – zapytała, a Justyna wzruszyła ramionami, jakby to było coś zupełnie oczywistego.
            – Nie wiem, chyba zapytałabym tę osobę dlaczego tak sądzi.
            – No dobrze, a gdybyś wiedziała, dlaczego? – drążyła. Justyna była już mocno zmęczona, ale najwyraźniej nie przeszkadzały jej filozoficzne dywagacje na koniec dnia. Poza tym,  Łucja zawsze była w porządku względem niej i dostawała w zamian to samo.
            – No cóż, jeśli szybko się na coś nie zdecydujesz, to będziesz się zadręczać. Jeśli ktoś uważa, że jest od ciebie zależny, to zwłoka w niczym ci nie pomoże. Może jedynie przeszkodzić – odparła.
            Tego się spodziewałam – pomyślała.
            – Chyba masz rację – westchnęła. – No nic, dzięki.
            – Nie ma za co. Powkładasz jeszcze te książki? – zapytała, pokazując na stosik ułożony przy schodach do piwnicy. Łucja bez słowa zabrała się do pracy. Kiedy skończyła, obie poszły się przebrać. Justyna poszła do domu, a Łucja została, żeby załatwić z kustoszem sprawę wolnego na pogrzeb. Nie uniknęła marudzenia, ale koniec końców dostała to czego chciała.
7
            Wyszła z muzeum zmęczona i głodna. Marzyła tylko o tym, by wrócić do domu, wrzucić coś na ruszt i położyć się spać. Od kilku lat tak wyglądało jej życie. Nie znalazła sobie faceta, mimo tłumaczeń babci, że zestarzeje się i zbrzydnie. Wolała życie w pojedynkę, bo tęsknota i rozdrażnienie spowodowane miłością nie były w jej stylu. To samo mogła powiedzieć o romantyzmie, którego Emilii nie brakowało.
            Z wyjątkiem tego i wyglądu zewnętrznego, Łucja była dla babci jak siostra bliźniaczka.
            Dobrze, że się choć trochę różnimy, bo od dawna nie miałybyśmy o czym gadać.
            Po drodze na przystanek próbowała odegnać od siebie myśli, że Emilia mogła postradać rozum. Gdyby to było prawdą, Łucja musiałaby brać pod uwagę, że w przyszłości czekał ją ten sam los.
            Jeśli tak, to mam nadzieję, że umrę zanim zdziwaczeję.       
            Kiedy dotarła do wiaty, usiadła na zimnej ławce i czekała na autobus. Przypomniała sobie z jakim podnieceniem i przestrachem babcia opowiadała jej o tych wszystkich dziwactwach.
Ile w tym było prawdy?
Nie potrafiła sobie odpowiedzieć.               
            Wciąż trudno jej było uwierzyć, że każde słowo Emilii mogło być faktem. Jeśli tak, to nie zawaha się jej pomóc. Justyna miała rację. Dwadzieścia miliardów istnień na tym świecie (i jeszcze więcej w alternatywnych rzeczywistościach) to zbyt wielka cena za jej upór.
            Tym bardziej, że wśród tych miliardów trupów może się znaleźć mój własny.
Obiecała sobie porozmawiać z babcią tuż po pogrzebie.






PIERWSZE INTERLUDIUM
            Bezdomni wiedzieli najwięcej o pladze szczurów wyżerającej miasto od środka jak nowotwór. Sami byli plagą.
W Nowej Warszawie brakowało miejsca dla obleśnych kloszardów, a władze nie miały pomysłu jak rozegnać ich na cztery wiatry. Nie chodziło tu bowiem o to, że błąkali się bez celu i niszczyli krajobraz miasta, a o ich skłonności do rozbojów i napadów na bezbronnych obywateli, którzy nocą zapuścili się w niewłaściwą uliczkę.
            Lokalni dziennikarze rozpisywali się na temat tajemniczych zaginięć. Ginęli to zwykle wieczorni biegacze albo młodzi wracający z dyskotek. Inni ludzie żyjący na śródmieściu rzadko wychodzili z domów po zmroku.
            W drugim obiegu krążyło wiele miejskich legend. Mówiło się nawet o aktach kanibalizmu wśród kloszardów. Podczas nocnych popijaw w barach, ludziom puszczały wodze fantazji i opowiadali o zagryzionych pijakach. Ponoć ktoś kiedyś widział grupę kloszardów klęczących wokół rozszarpanego ciała. Wypruwali z niego wnętrzności i delektowali się surowym mięsem do spółki ze szczurami tłoczącymi się na brzegu rosnącej kałuży krwi.
            Barmani słuchali tych opowieści z przymrużeniem oka, ale dla pijaczków były pożywką i rozpowiadali je między sobą, rozsiewając niesprawdzone plotki.
            Zimą bezdomni żyli w rurach ciepłowniczych, a latem przenosili się do kanałów i na obrzeża Nowej Warszawy. Żandarmeria nie próbowała już z nimi walczyć, bo to nie przynosiło najmniejszych rezultatów. Najbardziej zdziczali kloszardzi łączyli się w enklawy i na dobre znikali w kanałach pod miastem. Często słyszało się o ginących dzieciach, które bawiły się w sąsiedztwie rur odpływowych. Niektóre nie były zakratowane, a wejście do kanału prawie zawsze wiązało się z ryzykiem.
            Czasami w śmierdzących bagnach za miastem znajdowano małe, ludzkie szkielety. Media nie mówiły o tym ani słowa, bo zakazywała tego żandarmeria i Prezydent, by nie wzbudzać paniki. W efekcie ginęło coraz więcej przypadkowych osób, zaś Nowa Warszawa podzieliła się na dwa niezależnie żyjące światy – dziki i względnie ucywilizowany.
            Władze tuszowały nie tylko rozprzestrzeniającą się plagę szczurów, ale i krwiożerczych bezdomnych.
            Mówiło się, że Prezydent nie walczył ze szczurami i kloszardami w nadziei, że jedni i drudzy wykończą się nawzajem. Jednak istniała pewna grupa społeczna, która uważała tę teorię za wyssaną z palca. Kanalarze najlepiej znali realia podziemnego środowiska i to im wystarczało, żeby dodać dwa do dwóch.
            – Nikt nie wie, że Prezydent chce zbudować nowy łańcuch pokarmowy – powiedział kiedyś ktoś. To było w kanale, gdzie akurat pracowało dziesięciu mężczyzn. Czyścili kolektor ściekowy i naprawiali rury pogryzione przez szczury.
            – Wiecie kto niedługo będzie na samym początku? My! – dodał drugi. Rozległ się chóralny pomruk aprobaty. Mężczyźni znali się na tyle dobrze, że nie obawiali się szpiega we własnych szeregach, ale w tych czasach ściany miewały uszy. Musieli się z tym liczyć, więc nigdy nie używali imion, kiedy dyskusja schodziła na niebezpieczne tematy.
            Woleli dmuchać na zimne, a w tych trudnych czasach nie każdy mógł pracować.
            – Wiecie co? Kiedy usłyszałem o jatce w elektrociepłowni, włosy stanęły mi dęba. Od razu pomyślałem o nas – powiedział drugi. – Kręci się tu tyle szczurów i śmierdzieli, że boję się stanąć tyłem do otwartego włazu. Tylko patrzeć aż któryś wbije mi nóż w plecy.
            – Wiem co masz na myśli. Sam się sobie dziwię, że do tej pory tu robię. Prezydent jebany, chuj go trącał, siedzi sobie na stołku i ma nas wszystkich w dupie. Wiecie co on o nas myśli? – Zapadła cisza, po której głęboki basowy głos kontynuował. – Zesram się na miękko i spuszczę wodę. Używam jej pierwszy, zanim spłynie do tych patałachów! Ha, ha, ha!
            Wszyscy, jak jeden mąż, ryknęli śmiechem, który poniósł się echem po długim odcinku kanału. Remont tego odpływu zajmie im czas do wiosny, a podczas robót śmierć poniesie co najmniej kilku z nich, ale nie napisze o tym żaden serwis informacyjny, ani nie wypowie się żaden polityk.
            Kiedy ci mężczyźni starali się o swoje posady, nie wiedzieli z jakim ryzykiem wiąże się praca w kanałach. Starsi pracownicy mawiali, że kiedyś nie było wcale tak źle. Ci najstarsi twierdzili, że widywali w kanałach bezdomnych, którzy bali się własnego cienia, a przyłapani przez kanalarzy błagali na kolanach o jedzenie i wodę.
            Młodzi im nie wierzyli. Wiedzieli, że w mieście źle się działo, a za większość nieszczęść odpowiadali kloszardzi i to im wystarczyło, żeby się ich bać. Większość ludzi wieszała psy na Prezydencie, ale logika nakazywała sądzić, że rządzący nie mogli odpowiadać za wszystkie dziwne wydarzenia mające miejsce w Nowej Warszawie.
***
            Ciekawscy reporterzy potrafili drążyć głęboko. Niektórzy byli naprawdę dobrze poinformowani, ale pisane przez nich artykuły nigdy nie ukazywały się na poczytnych portalach. Tacy zwykle działali w podziemiu, jako niezależni twórcy ukryci pod pseudonimami. Tylko uważny internauta był w stanie ich wyśledzić i (wierząc lub nie) przeczytać o rzeczach, od których włosy na głowie stawały dęba.
            Wystarczyło rzucić okiem na kilka artykułów, żeby pomyśleć o wyprowadzce z metropolii. Pewnie dlatego prawdomówni dziennikarze nigdy nie dostawali pracy w popularnych pismach.
            (Fragment artykułu „Co żeruje w Nowej Warszawie?” napisanego przez Rad7M; zamieszczono na stronie www.historie-niezwykle.pl):
            Jeśli, tak jak znakomita większość Warszawiaków, jesteś niedowiarkiem, to śmiało możesz wyłączyć moją stronę i zająć się czytaniem portali plotkarskich. Mimo tego, że na świecie dzieje się coraz gorzej (i widzą to chyba wszyscy), tabloidy wciąż radzą sobie dużo lepiej niż – podobne do tego – portale tematyczne.
            Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie pewna kobieta. Powiedziała, że próbowała przedstawić swoją sprawę najważniejszym mediom w Polsce, ale za każdym razem odsyłano ją z kwitkiem, więc zapukała do ostatnich drzwi – to znaczy do mojej redakcji.
            Uwierzyłem jej, ponieważ wiele napisanych przeze mnie tekstów nie ukazało się na łamach „Dziennika Powszechnego” tylko dlatego, że były kontrowersyjne i PRAWDZIWE.
            No dobra, przejdźmy do rzeczy. Moja bohaterka o mały włos uniknęła śmierci, dokładnie tak.
Następnego dnia po katastrofie w elektrociepłowni, podczas przygotowywania obiadu, jak zwykle włączyła swoją kuchenkę. Jednak nie zdążyła postawić na niej garnka z wodą, bo kiedy pochyliła się nad płytą indukcyjną, ta zapłonęła żywym ogniem. Buchające płomienie poparzyły jej twarz. Tylko cud sprawił, że odruchowo wylała na siebie zawartość garnka i zapobiegła kolejnej tragedii.
            Co ciekawe, dzień wcześniej odebrałem kilka podobnych wiadomości od przerażonych ludzi. W Nowej Warszawie dzieje się coś niespotykanego, czego nikt nawet nie próbuje wyjaśnić.
            Może dla „Dziennika Powszechnego” sprawa płonącej płyty indukcyjnej wydaje się zbyt trywialna, ale dla mnie – zwykłego reporterzyny – każdy temat jest dostatecznie dobry, żeby poświęcić mu chwilę i sprawdzić fakty.
            (Poniżej zamieszczam zdjęcia spalonej kuchenki oraz dziesięciu telewizorów, które tak po prostu eksplodowały przed ich właścicielami.)
            Jeśli macie informacje o podobnych wydarzeniach, to piszcie w komentarzach. Zróbmy z tego ogólnokrajową akcję i zwróćmy uwagę władz na to, co dzieje się w kraju!



***
            Katastrofa w elektrociepłowni była jak zawleczka wyjęta z granatu, który dopiero miał wybuchnąć. Eksplodowały plotki i spekulacje, a dziennikarze działający na własną rękę, prześcigali się w robieniu reportaży.
Jednak ludzie przychodzący pod bramę elektrociepłowni nie mieli w głowach teorii spiskowych. Woleli myśleć, że winowajcą był zwykły przypadek, że los znowu spłatał ludziom figla i wielu z nich wysłał do piachu. W ten sposób łatwiej im było oswoić się z tym, co spotkało tych biednych robotników.
            Po katastrofie całe rodziny znajdowały czas, by przyjść i zapalić znicz na pamiątkę ofiar. Zderzali się wówczas z ciszą i melancholią tych, którzy już stali przed bramą.
Wokół spalonej części budynku wciąż unosił się ledwie widoczny dymek. Niektóre kobiety wpatrywały się w niego, jakby próbowały tam dostrzec mężów cudem wychodzących im na spotkanie – osmalonych, w lekko nadpalonych ciuchach, ale żywych.
Niestety, większość ciał została już wyjęta z rozgrzanego brzucha elektrociepłowni, nie pozostawiając złudzeń pogrążonym w rozpaczy rodzinom.
Prezydent rozmyślał nad zasypaniem rozżarzonej części kotłowej. Zdawał sobie sprawę z tego, że stworzyłby zbiorową mogiłę dla nieodnalezionych jeszcze pracowników, ale nie dbał o to. Chciał jak najszybciej przywrócić prąd i wznowić działanie przemysłu maszynowego, z którego utrzymywało się miasto. Inwestorzy już panikowali, a wkrótce mógł rozpętać się kolejny wielki kryzys. Ekonomiści drżeli, bo od jakiegoś czasu Polska nabierała znaczenia na arenie międzynarodowej.

Zaś naiwni ludzie wciąż gromadzili się pod bramą elektrociepłowni i zostawiali znicze. Nie zdawali sobie sprawy, że Prezydent polecił już żandarmerii usunięcie tego ścierwa pod osłoną nocy, żeby nie zalegało i nie przyciągało kloszardów chcących się ogrzać przy elektrycznych świeczkach.
***
W tłumie ludzi napływających na plac przed elektrociepłownią znalazła się Emilia. Kiedy dotarła na miejsce, stanęła z boku i była właściwie niewidoczna dla krzątających się w tę i z powrotem ludzi. Jednak, gdyby ktoś postanowił się jej przyjrzeć, dostrzegłby samotną łzę spływającą w dół pobrużdżonego policzka.
Kobieta nasunęła na oczy rondo kapelusza spoczywającego na koku przyprószonym siwizną. Przestępowała niepewnie z nogi na nogę. Była już słaba, a ten długi spacer całkiem ją wyczerpał. Jednak nie mogła odmówić tego Karolowi.
Kiedy część ludzi odeszła w swoją stronę, Emilia podeszła do dywanu zniczy, który brał swój początek przed furtką prowadzącą do szatni dla pracowników technicznych, a kończył się daleko za terenem zakładowego parkingu. Postawiła znicz w odległości prawie stu metrów od miejsca, w którym rano znalazła się tablica ze zdjęciami wszystkich tragicznie zmarłych mężczyzn.
Odsunęła się na moment od kolorowych lampek. Popatrzyła przed siebie, chcąc dobrze zapamiętać gmach, który pochłonął krew z jej krwi, po czym odeszła.
Potrąciła kilka osób po drodze, rzucając zdawkowe przepraszam głosem zwykłej starszej pani, nie wyróżniając się przez to w tłumie innych starych ludzi, którzy przyszli oddać hołd zmarłym albo z ciekawości.
            Pochłonął ją tłum zmierzający w kierunku Placu Trójprzymierza, skąd o tej porze odjeżdżało najwięcej pociągów do innych dystryktów.
***
            Kiedy Emilia zapalała znicz przed masowym grobem robotników, kilka metrów pod jej stopami otworzyły się bramy piekieł. Kanalarze pracujący w centralnej części głównego kolektora ściekowego natknęli się na stare, dawno nieotwierane drzwi. Jeden z nich postanowił zerwać zardzewiałą kłódkę blokującą zasuwę i zajrzeć do środka. Zakłady Oczyszczania Miasta już miesiąc temu wydały pracownikom dyspozycję o prześwietlaniu starych odnóg.
            Niedługo po tym, jak metalowa plomba wylądowała z brzękiem na mokrej posadzce, rozległ się wrzask niosący się echem po wąskim, zamkniętym tunelu.
            Przeraźliwy odgłos dobiegał zza uchylonych drzwi, które w pewnym momencie rozwarły się na oścież, a do kanału wlała się gromada śmierdzących kloszardów. Kilku z nich ściskało w rękach pistolety, ale większość miała do dyspozycji o wiele straszniejsze narzędzia – noże zrobione z potłuczonych butelek, tępe siekiery i stalowe rurki pozyskane z nieczynnych odpływów.
            Kanalarze nie zdążyli zareagować na atak i wielu z nich padło od pierwszych ciosów. Miotali się pod naporem kloszardów, którzy z premedytacją zadeptali kilku leżących, zanim ruszyli dalej.
            – Uciekajcie! – zawołał donośnym głosem któryś z konających robotników, zanim jego głos zmienił się w urywany bulgot. Jeden z tych barbarzyńców wepchnął jego głowę do rzeki ekskrementów płynącej głębokim korytem wydrążonym w posadzce kanału i zaczekał aż utonie.
            Kilku kanalarzom udało się wycofać do dalszych odpływów, ale tam napotkali na pozamykane włazy. Klucz do nich miał przy sobie tylko jeden pracownik z całej dziesięcioosobowej ekipy.
            – Kurwa, gdzie jest Przemek?! – wrzasnął ktoś, kto jako pierwszy zrozumiał, że pozamykane włazy były gwoździami do ich trumien. Wrzeszczący tłum napierał i dwóch słabszych facetów padło na ziemię i zginęli stratowani, zanim spotkała ich ręka kloszardów.
            Późniejsze sekcje zwłok wykazały śmierć na skutek zmiażdżenia klatki piersiowej i organów wewnętrznych. Niestety, ludzie żyjący na powierzchni nie mieli nigdy poznać prawdy na temat masakry, która się tam wydarzyła. Prezydent uważał dezinformację za najlepsze zabezpieczenie przed wybuchem paniki w metropolii.
            – Przestańcie! – krzyknął ten, który miał jeszcze siłę odpychać napierających na niego towarzyszy. Niestety nie posłuchali. Zamiast tego nacierali jeszcze zacieklej. Ciasny kanał nie pozostawiał wyboru, a jemu zależało na tym, by zobaczyć się wieczorem z żoną.
            Zdołał zabić kilku kloszardów, ale ich liczba wcale nie malała. Zupełnie, jakby w starym kanale otworzyła się puszka Pandory.
Brodzili po kolana w gęstej, pełnej rozwodnionego gówna, brei, tłukąc się nawzajem tym, co mieli w rękach.
            Niestety, żaden z kanalarzy nie wyszedł cało z jatki.
            Następnego dnia Miejski Zakład Oczyszczania Miasta poinformował rodziny zmarłych pracowników o tragicznym zdarzeniu, w wyniku którego zwolniła się śluza wodoszczelna i pracowników zalała woda.
            Sprawa została zamieciona pod dywan, a rodziny ofiar nie próbowały nawet myśleć, jak tragiczne musiały być ostatnie chwile życia ich tonących mężów, ojców, dzieci. W zasadzie mieli rację.
            Krewni kanalarzy żyli z myślą, że ciała ich bliskich spłynęły rurociągami na obrzeża miasta i wylądowały w tamtejszych śmierdzących bagnach. Zostaną tam na zawsze, bo w te rejony nikt się nie zapuszczał.
            Tam władza wykonawcza należała do kloszardów. Ich manipulacje w systemie kanalizacyjnym metropolii spowodowały, że na zalanych suburbiach nie dało się mieszkać. Zrobili to, żeby nikt nie zakłócał ich spokoju. Jeśli jednak ktoś znalazł się nocą w tamtym rejonie, to słuch po nim ginął i bóg jeden wiedział, co przytrafiało się takiemu nieszczęśnikowi.
            Czasem w nocy ktoś słyszał krzyki i wołanie o pomoc. Czasem czyjś rechot niósł się echem nad parującymi mokradłami i docierał do uszu ludzi mieszkających najbliżej.
            Jednak nikt nigdy nie potwierdził tego, co tam się działo. Każdy wolał pilnować swojego nosa i udawać, że obrzeża Nowej Warszawy nie istniały, bo tak było najbezpieczniej.
***
            (Poniższy fragment pochodzi ze strony www.zycie-warszawy.pl – nieoficjalnego głosu miasta. Artykuł z 12 listopada 2349 roku.)
            Dlaczego wybuchające sprzęty gospodarstwa domowego stały się plagą nie tylko w Nowej Warszawie, ale i w wielu innych metropoliach? Czyżby wielkie korporacje zagięły parol na biednych konsumentów i postanowiły wystraszyć ich na śmierć?
            Nie mogę się z tym zgodzić, no chyba, że nowymi dyrektorami chińskich i japońskich gigantów zostali jacyś kompletni wariaci. Jednak, z tego co mi wiadomo, CEO wciąż się nie zmienili, a sprzęty nagle zaczęły eksplodować, niezależnie od tego, kiedy zostały wyprodukowane i zakupione przez użytkowników.
            Czy mamy do czynienia z jakimś nowym wirusem, który potrafi zainfekować nawet czajnik elektryczny? Tego zdania jest Pani Iwona, która na własne oczy widziała, jak jej czajnik eksplodował, wyrzucając pod sufit fontannę wrzącej wody. Na szczęście jej dzieci były wówczas w szkole, a ona sama stała na tyle daleko, żeby uniknąć poparzeń. Cóż, w dobie internetu rzeczy, wszystko jest możliwe.
            Nieco mniej szczęścia miała Pani Beata, której pralka zalała całą łazienkę, a przebicie sprawiło, że biedną kobietę poraził prąd. Z poważnymi poparzeniami wylądowała w szpitalu. Na szczęście przeżyła!
***
            W powietrzu pachniało epidemią, od której szalały sprzęty domowe, a ludzie bezdomni zaczynali robić się niebezpieczni jak zombie. Szczury mnożyły się w postępie geometrycznym, a władze wielu polskich miast nie mogły dać sobie z nimi rady.
            W Metropolii Gdańskiej pootwierano polowe punkty szczepień, gdzie każdy mógł odebrać darmową szczepionkę przeciwko chorobom zakaźnym roznoszonym przez gryzonie. Tam już nikt nie wychodził z domów po zmroku. Wszystko przez miejskie legendy, które zaczęły krążyć po nadmorskiej metropolii.
            Ludzie mówili między sobą o głosach dobiegających znad morza. Niektórzy rzekomo widzieli jakieś dziwaczne stworzenia wychodzące na plażę i uciekające do pobliskich lasów. Póki co, nie było doniesień o atakach na turystów, ale oni i tak woleli omijać wybrzeże szerokim łukiem.
  
Uwaga: Niniejszy tekst stanowi przedmiot praw autorskich i podlega ochronie. Zabrania się kopiowania tekstu w całości lub w części bez mojej zgody.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 
Copyright © 2016. Mateusz M..
Design by Herdiansyah Hamzah. & Distributed by Free Blogger Templates
Creative Commons License